Jeszcze trochę i wydam jakąś antologię

antologia_tnJeśli wydaje Wam się, że praca dla producenta papieru toaletowego to najnudniejsza, żeby nie powiedzieć – najbardziej do dupy robota, do jakiej może trafić kipiący pozytywną energią i kreatywnością absolwent kierunku marketing i zarządzanie, to powinniście solidnie zrewidować swoje poglądy.

Papier toaletowy bowiem dostarcza, że tak ucieknę się do kalki językowej (chociaż kalek językowych nie lubię). Działom marketingu dostarcza niebanalnych wyzwań, a dzięki ich pracy – konsumentom (?) dostarcza adrenaliny, platonicznej oraz perwersyjnej miłości, pozwala liznąć (?!) subtelnej alegorii zarezerwowanej wcześniej tylko dla wyrafinowanej poezji czy wreszcie zapewnia uczucie spełnienia, którego doświadczamy wiedząc, że podcierając sobie tyłek, chronimy lody Arktyki przed topnieniem.

Naprawdę!

Zacznijmy zresztą od początku, czyli od małego przeglądu maltretingowych archiwów.

W jednej ze swoich reklam Regina rysowała swego czasu alegoryczno-metaforyczny obraz niebezpieczeństw czyhających na użytkowników papieru o zbyt małej liczbie warstw. W końcu im mniej warstw oddziela palce od niezgłębionej czeluści… no wiecie, czego, tym mniej warstw oddziela palce od niezgłębionej czeluści… no wiecie, czego.

Inny producent, najwyraźniej czerpiąc z dokonań przemysłu filmowego, zdecydował się zaoferować swój produkt w wersji kolekcjonerskiej. Tak, tak. Wciąż mówimy o papierze toaletowym, ale nie o zwykłym papierze, ale o jego – cytuję tak wiernie, jak mogę – edycji specjalnej. I to z gwarancją!

Jeszcze inny zachęcał do higienicznego ekshibicjonizmu, kusząc właścicieli najbardziej obsr… znaczy zapuszczonych toalet, perspektywą sfinansowania remontu tychże.

Nie wiem jak Wy, ale jakby mój kibelek był na bakier z Sanepidem, to pierwsze, co bym zrobił, to wysłał fotograficzne świadectwo jego upadku do jakiegoś działu marketingu.

Kolejny producent zadeklarował, że rolki papieru Velvet są zmysłowe, i aby nie być gołosłownym, na opakowaniu umieszczał fotografię puszystego szczenięcia.

Nie pytajcie mnie jednak, gdzie w papierze toaletowym kryje się zmysłowość, ani jaki związek ma zmysłowość z małymi pieskami. Ale być może o to ostatnie warto spytać chłopaków z Zotta – mogą coś na ten temat wiedzieć, skoro tuż pod nazwą „naturalna rozkosz” na zottowskim jogurcie znajdziemy sielankowy wizerunek krowy.

Porzućmy jednak historię odległą na rzecz historii najnowszej, albo wręcz teraźniejszości.

Nie tak dawno dzieliłem się na facebooku odkryciem, że w Tesco zobaczyłem papier toaletowy z – tu zacytuję wyeksponowany komunikat na opakowaniu – „nowym designem”.

Jak widać, producenci dóbr najrozmaitszego asortymentu zdają sobie sprawę z naszej głębokiej potrzeby otaczania się przedmiotami pięknymi i niebanalnymi, i nie ma już chyba miejsc, w które by design nie dotarł. Czegokolwiek byśmy nie mieli na myśli, mówiąc o „miejscach”.

Właściwie to może wręcz mógłbym pominąć przyimek „do” i napisać, że nie ma już miejsc, których design by nie dotarł? Hmm…

W każdym razie odkrycie to zainspirowało mnie do bliższego przyjrzenia się półkom z rolkami nadziei, i w ten sposób, w ciągu kilku minut, zgromadziłem dokumentację fotograficzną będącą podstawą dzisiejszego tekstu.

Idźmy więc głębiej.

Znaczy dalej! Chciałem powiedzieć – dalej!

Tam gdzie design, tam oczywiście i świadome społeczeństwo. Świadome problemów ekologicznych na przykład, dlatego ten sam producent, który dotarł z designem tam, gdzie nie dociera nawet światło, ma w swojej ofercie papier toaletowy, który minimalizuje emisję dwutlenku węgla.

Ramię w ramię, albo może raczej pośladek w pośladek z wiewiórką możesz walczyć o lepsze jutro dla naszej planety.

Ramię w ramię, albo może raczej pośladek w pośladek z wiewiórką możesz walczyć o lepsze jutro dla naszej planety.

Naprawdę. Może to być nieco zaskakujące, bo jeśli papier toaletowy mógłby minimalizować emisję jakichś gazów, to bliżej mu chyba, ekhm, geograficznie do metanu czy siarkowodoru, ale jeśli wczytamy się w ekologiczne rewelacje Moli (bo o papier tej marki chodzi), okazuje się, że ograniczenie emisji CO2 wynika z ograniczenia transportu powietrza: ekologiczny papier w tej samej objętości mieści więcej metrów bieżących, co oznacza, że jedna rolka jest w stanie wytrzeć więcej tyłków. Albo też wytrzeć jeden tyłek większą liczbę razy. A to oznacza, że jedna ciężarówka wypełniona papierem Mola Maxi wiezie higienę większej liczbie tyłków, niż ta sama ciężarówka wypełniona innym papierem.

W każdym razie przypuszczam, że to właśnie to producent chciał powiedzieć, deklarując, że „stara się, aby jego produkty […] wywierały jak najmniejszy wpływ na środowisko”, czego wyrazem ma być to, że „transport dużych rolek jest proekologiczny […], bo jednorazowo można ich przewieźć więcej”.

Bo przeczytajmy powyższy cytat raz jeszcze i zastanówmy się: czy dużych rolek rzeczywiście da się jednorazowo przewieźć więcej?

Jak widać, papier Mola to nie tylko ochrona środowiska, to także gwarancja udanego dnia.

Jak widać, papier Mola to nie tylko ochrona środowiska, to także gwarancja wspaniałego dnia.

Przy okazji mam kiepską wiadomość dla osób, które jednocześnie są pasjonatami designu oraz zielonego stylu życia: albo rybki, albo akwarium. Papier z nowym designem napędza efekt cieplarniany, a papier „mniej CO2” nie może pochwalić się designem. No, w każdym razie nie nowym.

W dodatku, z 13 różnych wariantów papieru toaletowego, jedynie rzeczonej Moli Maxi leży na sercu – albo może na rolce – emisja dwutlenku węgla w transporcie. 12 pozostałych ma to, że tak powiem niefachowo, w dupie.

OK, design już mieliśmy, ekologię już mieliśmy… czym jeszcze można kusić dzisiejszego konsumenta? Ach tak – technologią!

Wywołana już wcześniej do tablicy Regina z technologią trafia zarówno pod strzechy, jak i do apartamentów bardziej wymagających klientów (cokolwiek by słowo „wymagających” w odniesieniu do użytkowników papieru toaletowego nie znaczyło).

Dla klienta (jak sądzę) masowego Regina przygotowała papier Impressions, którego twórcy najwyraźniej postanowili podpiąć się pod rynkowy sukces telewizorów 3D, gdyż jako nowość przedstawiany jest „wzór 3D”. Nie jestem pewien, czy aby używać papier Impressions potrzebne są specjalne okulary (i jeśli tak, to czemu one służą? czy są na przykład zabezpieczeniem przed wypadnięciem oczu w przypadku nadmiernego wysiłku?), jednak z pewnością jest to srajtaśma, z którą nie powstydzilibyśmy się pójść do IMAX-a.

Okulary dostępne osobno.

Okulary dostępne osobno.
A tak przy okazji, ta „nowość” liczy sobie już dobre 3 lata. Podobnie jak hipoteza o tym, do czego mogą służyć okulary.

Z kolei dla klientów nie uznających kompromisów Regina ma w swojej ofercie papier Delicatis: wsparty zastrzeżonym dla Reginy rozwiązaniem Air System Technology, czterordzenio… znaczy czterowarstowy papier toaletowy, który – cytując opakowanie – dzięki „unikatowemu systemowi »poduszek powietrznych« […] osiąga miękkość, jakiej jeszcze nie doświadczyłeś”.

Jak w srajtaśmie jest i system, i technology, to nie ma zmiłuj - to musi być światowa nowość!

Jak w srajtaśmie jest i system, i technology, to nie ma zmiłuj – to musi być światowa nowość!

Zwraca uwagę zastosowanie rodzaju męskiego: Regina najwyraźniej kieruje swój produkt do mężczyzn (co w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że ten papier toaletowy ma i system, i technology). Zastanawia jedynie co też może znaczyć obietnica Reginy, że gmerając sobie przy tyłku facet poczuje „miękkość, jakiej jeszcze nie doświadczył”? Mam na ten temat kilka hipotez, które sugerują dalsze zawężenie grupy docelowej, ale dryfują one niebezpiecznie w kierunku obyczajowym (i to obyczajowym w wydaniu łóżkowym), więc może sobie daruję…

W każdym razie nie jest to produkt dla prawdziwego macho. Prawdziwy macho może podcierać dupę nawet papierem ściernym i nie będzie narzekać.

Przy okazji warto zwrócić uwagę, że producenci papieru toaletowego idą w ślady producentów jednorazowych (?) maszynek do golenia, dokładając kolejne warstwy papieru jak Gillette ostrza do maszynek do golenia. (Swoją drogą strategia godna uznania: zamiast od razu wypuścić maszynkę z optymalną liczbą ostrzy, Gillette chyba już od chyba kilkunastu lat co jakiś czas epatuje spragniony innowacji rynek kolejną „nowością”.)

Pozostaje jedynie pytanie o granice tego trendu: w końcu wraz z dodawaniem doń kolejnych warstw, papier toaletowy staje się coraz grubszy. Być może więc za kilka lat za kilka lat równie wygodnie, co powierzchnią zasadniczą, będziemy mogli sobie podcierać tyłki krawędzią papieru?

Czyżby czekała nas kolejna innowacja, tym nie w stylu Gillette, ale prawdziwa – papier toaletowy w kostkach zamiast w listkach?

Na zakończenie tego już nieco przydługiego przeglądu wypadałoby wyjaśnić tajemnicę tytułowej grafiki, przy okazji prezentując najbardziej chyba ryzykowną strategię w branży. „Etykietę zastępczą” zawdzięczamy, jeśli dobrze kojarzę, marce Foxy – tej samej, która przygotowała między innymi ten wstrząsający film edukacyjny z Perwersyjną Panią Domu:

Na pomysł obrazka tytułowego do tego wpisu wpadłem w trakcie… może ujmijmy to tak: wpadłem na niego, kiedy akurat miałem okazję przez dłuższą chwilę podziwiać wiszącą w toalecie rolkę papieru, na którego listkach wydrukowane zostało hasło: „nigdy się nie kończy”. Pomyślałem, że odpowiednio poetycka fotografia rozwiniętej rolki z hasłem przebijającym wyborcze obietnice polityków będzie niezłą ilustracją niniejszego tekstu, jednak – jako że pora akurat nie sprzyjała – nie zrobiłem tego zdjęcia od razu.

W życiu nie domyślicie się, co się stało dalej: pomysł wyleciał mi z głowy, a zanim do niej wrócił, nie kończący się nigdy papier raczył się skończyć. W dodatku, kiedy poszedłem do sklepu zrobić rzecz z pozoru absurdalną: uzupełnić zapasy nigdy nie kończącego się papieru, okazało się, że w sklepie skończył się on również.

Foxy bez końca.

Foxy bez końca.

(Tak na marginesie: przypuszczam, że to Foxy, bo Foxy podobnym napisem chwali się obecnie na opakowaniu, a nie na samych rolkach. Chociaż nie wykluczam, że mógł to być Velvet, któremu dokładnie taki wybryk zdarzył się jeszcze w poprzedniej dekadzie, by kilka lat później doczekać się nawet publicznej reklamacji rozczarowanego klienta.)

Oczywiście ryzyko strategii na „nigdy nie kończący się” papier nie polega na tym, że zostanie on obsmarowany na jakimś blogu. Ryzyko tej strategii polega na tym, że nigdy nie kończący się papier toaletowy może skończyć się w wyjątkowo dramatycznych okolicznościach: wyobraźmy sobie, że poczuwszy nagły przymus wewnętrzny (skierowany wszelako na zewnątrz) udajemy się spiesznym krokiem do toalety. Dotarłszy tam, z westchnieniem ulgi siadamy w miejscu do tego przeznaczonym i wtedy właśnie dostrzegamy rolkę. Rolkę z której smętnie zwisa ostatni listek papieru z buńczucznym napisem „nigdy się nie kończy”.

Ostatnią rolkę z ostatnim listkiem.

Wyobraźmy sobie ten dramat: on właśnie się kończy, a my dopiero zaczynamy.

Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby reakcja konsumenta (tfu!) na tak wysmakowaną (tfu, tfu!) ironię losu była inna niż solenne przyrzeczenie krwawej zemsty pod adresem marki.

PS. Może wyjaśnijmy jedno: jedyny papier, który się nie kończy, wygląda tak:

Papier w wersji niekończącej się, i to w dodatku w wersji papier Möbiusa: dwa razy dłuższej niż standardowa wersja niekończąca się.

Papier w wersji niekończącej się, i to w dodatku w wersji papier Möbiusa: dwa razy dłuższej (chociaż jednostronnej) niż standardowa wersja niekończąca się.

Ewentualnych toaletowych desperatów lub pracowników działów marketingu, którzy właśnie zakrzyknęli „eureka!”, lojalnie uprzedzam: „nie kończy” to niestety nie to samo, co „nie zużywa”.