Paranoid Android

paranoid_androidGoogle zapowiedział niedawno kolejną wersję Androida, co niechybnie doprowadzi do podziału użytkowników telefonów z tym systemem na tych, którzy doczekają się aktualizacji do nowej wersji oraz tych, którzy będą patrzyli na nich z zazdrością. Lub – ewentualnie – na tych, którzy doczekają się aktualizacji do nowej wersji oraz tych, na których ci, którzy doczekali się aktualizacji, będą patrzyli z zazdrością.

No właśnie. Zastanawialiście się może kiedyś, po co są aktualizacje sytemu i oprogramowania w telefonach? Jeśli myślicie, że po to, żebyście jak najpełniej mogli wykorzystać swoje tele-zabawki, to macie rację – do czasu.


 
Faza I. Wsparcie użytkownika

W pierwszym okresie życia telefonu rzeczywiście wydawać by się mogło, że wysiłki producenta zmierzają ku temu, by Wasza przygoda z gadżetem trwała jak najdłużej i by z każdym upływającym tygodniem była coraz przyjemniejsza. Można nawet zaryzykować nadanie temu dziewiczemu etapowi przygody nazwy:

 

Etap 1. Miłe złego początki

gdyby nie to, że taka nazwa byłaby czasem nieco na wyrost. Początki niekoniecznie bywają miłe – mogą okazać się neutralne. Mogą okazać się nawet frustrujące i upłynąć na kibicowaniu programistom producenta w rozpaczliwych wysiłkach, aby doprowadzić telefonu do stanu, w jakim powinien się on znajdować w dniu swojej handlowej premiery: stanu przyzwoitej stabilności i z przyzwoitą liczbą wymagających natychmiastowego załatania dziur w zabezpieczeniach.

W szczególnych przypadkach, rozpaczliwe wysiłki programistów zmierzają również do tego, aby – dopiero w ramach aktualizacji systemu – udostępnić funkcje, których obecność zdążył wcześniej naobiecywać nadgorliwy dział marketingu. (Poważnie: widziałem kiedyś billboard wychwalający fenomenalne możliwości, które – co dodano już drobnym druczkiem – dostępne były dopiero po aktualizacji oprogramowania przez Internet. Oddając jednak sprawiedliwość producentom telefonów, billboard ten reklamował laptopy).

Tym niemniej należy obiektywnie przyznać, że na tym etapie producent stara się zrobić użytkownikowi dobrze, nawet jeśli jest to tak naprawdę tylko nadrabianie zaległości.

 

Etap 2. Filantropijny.

Skończywszy dostarczać Wam przez Internet to, czego nie zdążył wcześniej wrzucić do pudełka z telefonem, producent otwiera kolejny etap swojej działalności, w którym od czasu do czasu zaskakuje Was wspaniałomyślnością: a to doda nową funkcję, a to odświeży firmową aplikację, a to wreszcie nawet naprawi jeden z upierdliwych błędów, którego wcześniej zdawał się w ogóle nie dostrzegać lub uznawał za ekstremalnie rzadki i niemożliwy do powtórzenia w warunkach laboratoryjnych. (Oczywiście dziwnym trafem akurat Wasze telefony trapione były wszystkimi z owych ekstremalnie rzadkich przypadłości, a w dodatku generowane przez nie błędy – tak rzekomo trudne do powtórzenia – powtarzały się z podziwu godną konsekwencją.)

I tak producent podrzuca Wam coraz to nowsze poprawki, ulepszenia i usprawnienia, a Wy powoli przyzwyczajacie się do myśli, że teraz będzie już tylko lepiej. Wtedy jednak dzieje się coś, co burzy tę sielankową wizję przyszłości: producent zapowiada premierę nowego, lepszego modelu.

Wtedy też następuje wspomniane na wstępie „do czasu”, a wsparcie użytkownika ustępuje miejsca wsparciu sprzedaży. Wsparciu sprzedaży nowego modelu.

 

Faza I. Wsparcie sprzedaży

Etap 1. Szczucie

Wraz z pierwszą zapowiedzią kolejnej gwiazdy w ofercie, kranik z aktualizacjami, poprawkami i nowościami zostaje dyskretnie przykręcony. Jeśli przez przypadek potolubiliście wcześniej fan page producenta na Facebooku lub nieopatrznie zapisaliście się na jego newsletter, macie okazję dowiedzieć się, co czeka przyszłych nabywców nowego modelu i co – jak sądzicie – być może ciut pózniej, ale jednak, pojawi się również w Waszych telefonach: a to nowa wersja Androida, a to programowe wodotryski, a to aplikacyjne fajerwerki.

Oczywiście na fajniejszy ekran, lepszą baterię czy inne sprzętowe ulepszenia siłą rzeczy nie macie co liczyć (i być może trochę Was to uwiera), ale – pominąwszy to – wiecie, że kupiliście telefon o solidnych parametrach, któremu wyzwania przyszłości jeszcze jakiś czas nie będą straszne. Nie ma więc powodu, aby programowe dobrodziejstwa związane z nowym modelem miały Was ominąć, prawda?

 

Etap 2. Nadzieja.

Kiedy więc na świat przychodzi zapowiadany następca (którego szczęśliwi – lub nieszczęśliwi – posiadacze poznają uroki pierwszego etapu pierwszej fazy), Wy spokojnie czekacie, aż nowy model straci chwilowy monopol na uwagę producenta i ten przypomni sobie o swoich wcześniejszych klientach.

I czekacie.

I czekacie.

I czekacie.

I kiedy tak czekacie, nieśmiało zaczyna kiełkować Wam w głowie myśl, że Wasze wcześniejsze nadzieje na nowe funkcje czy kolejną wersję systemu mogą jednak okazać się płonne. I że producent Waszego telefonu nie zamierza rewanżować się Wam za to, że już ma Wasze pieniądze, ale raczej, uciekając się do mniej lub bardziej subtelnej perswazji, zdaje się sugerować, że chętnie położyłby łapę na tych pieniądzach, których jeszcze nie ma.

I tak, niepostrzeżenie, etap nr 2 – „nadzieja” – płynnie przechodzi w kolejny…

 

Etap 3. Na przeczekanie.

…który zasadniczo różni się od poprzedniego nie tyle działaniami (lub raczej ich brakiem) ze strony producenta, ale przede wszystkim nastawieniem i świadomością klienta – zdającego już sobie sprawę z tego, że na wiele już liczyć nie może.

Oczywiście, producent może od czasu do czasu podesłać jakąś nową, niezbyt rewolucyjną aplikację. Może poprawić coś, co wcześniej działało w kratkę – przy czym raczej nie ma co liczyć na to, że wyeliminuje wszystkie czy chociaż większość niedogodności. (Powinniście za to liczyć się z tym, że przy okazji owych nielicznych poprawek producent zepsuje niechcący coś, co wcześniej funkcjonowało dobrze.)

Wy tymczasem albo uleganie marketingowej presji i sprawiacie sobie wreszcie nowy model, albo dajecie jej skuteczny odpór, odnosząc wspaniałe zwycięstwo nad zakusami działu marketingu producenta.

I tak trwalibyście w poczuciu triumfu, gdyby nie to, że producent ma jeszcze jednego asa w rękawie, którego w końcu pewnie wyciągnie: baterię.

Baterię, którą każdy cykl ładowania i rozładowywania niechybnie przybliża do stanu nieużywalności.

Baterię niewymienialną oczywiście.

***

Tekst został zainspirowany radosną historią aktualizacji oprogramowania do Sony Xperii SP oraz Xperii P (w tym drugim przypadku to raczej nie tyle historią aktualizacji, co jej brakiem), ale patrząc chociażby na dane dotyczące zainstalowanych wersji oprogramowania na obecnie działających urządzeniachczy też na tęskne apele zdesperowanych internautów należy się spodziewać, że Sony nie jest wyjątkiem i większość – jeśli nie wszyscy – producenci telefonów z Androidem robią to samo.

Gwoli kronikarskiej rzetelności: Xperia P utknęła na Androidzie 4.1 Jelly Bean (który trafił na nią w czerwcu 2013, czyli prawie rok po swojej premierze), a Xperia SP obnosi się z Androidem 4.3 Jelly Bean, który trafił na nią w lutym 2014, czyli pół roku po tym, jak Google zaczęło promować Androida 4.4 KitKat.

***

Na koniec, małe uaktualnienie „recenzji” Xperii SP sprzed roku – albo raczej jej uzupełnienie o wątki związane z tym co poprawiają, czego nie poprawiają, a co wręcz psują aktualizacje.

Co zmieniło się na lepsze:

  • Sony najwyraźniej zorientowało się, że niektórzy z klientów firmy mają w swoich mieszkaniach ściany i jedna z aktualizacji systemu uleczyła największą bolączkę związaną z telefonem: koszmarną pracę Wi-Fi. Teraz telefon bez problemu łączy się teraz z siecią w całym mieszkaniu (może trudno w to uwierzyć, ale coś tak oczywistego wcale nie było takie oczywiste przez dobre pół roku).

Co się zepsuło:

  • Radość z działającego wreszcie Wi-Fi popsuła nieco inna, dość niedawna aktualizacja, w efekcie której po wyjściu ze stanu wstrzymania telefon nie zawsze nawiązuje ponownie połączenie z siecią bezprzewodową. Pomaga włączenie i wyłączenie Wi-Fi.
  • Od jakiegoś czasu bluetooth po jakimś czasie zaczyna spontanicznie rozłączać się i łączyć z powrotem z zestawem głośnomówiącym w samochodzie. Jako że samochód ma zwyczaj anonsować każde takie wydarzenie dość głośnym sygnałem, przerywając w dodatku słuchanie radia – mocno irytująca sprawa. Pomaga, przynajmniej na jakiś czas, wyłączenie i włączenie modułu Bluetooth. Czego jednak w czasie jazdy wolałbym nie robić.

Co było złe i złe jest nadal:

  • Ekranowi zdarza się „mrugać” . Problem najwyraźniej jest związany z funkcją automatycznego dostosowywania jasności wyświetlacza do oświetlenia, bo po chwilowym zasłonięciu przedniej kamery – na przykład palcem – ekran się uspokaja.
  • Klawiaturze ekranowej zdarza się nie pojawiać w przeglądarce lub wyszukiwarce Google’a. Zwykle pomaga wyjście do innej aplikacji i powrót do przeglądarki – chociaż nie zawsze od razu. Czasami trzeba powtórzyć to kilkukrotnie, a czasami sięgnąć po Uniwersalną Metodę Rozwiązywania Problemów Działów IT, czyli wyłączyć i włączyć telefon.
  • LTE. Wciąż nie działa. To znaczy działa, ale trzeba liczyć się z tym, że dość szybko przestanie, pociągając za sobą całą komunikację z siecią komórkową. Po włączeniu LTE w konfiguracji telefon po jakimś czasie „gubi zasięg” i więcej już go nie odzyskuje. Dowiadujecie się o tym po fakcie: kiedy sięgacie wreszcie po telefon i widzicie charakterystyczną ikonkę braku sieci. Aby przywrócić łączność z siecią komórkową, wystarczy wtedy na przykład włączyć i wyłączyć tryb samolotowy, a następnie zająć się lekturą SMSów informujących o próbach połączenia z Waszym telefonem. Na ile jednak jest to wina telefonu, a na ile sieci, trudno powiedzieć – sprawdzałem tylko z jednym operatorem. Zresztą, może lepiej, że nie działa, bo w odpowiednio (nie)sprzyjających warunkach działające LTE wykorzystałoby mój miesięczny limit transferu danych w niecałą minutę.

Podsumowując: telefon nie jest taki zły.

PS. Pisząc ten tekst myślałem, że Paranoid Android to tylko i wyłącznie nazwa piosenki Radiohead – tymczasem jest to także nazwa jednej z modyfikacji Androida. Tekst nie ma z nią nic wspólnego, a tytuł jest jedynie kolejnym w długiej już dość maltretingowej serii tytułów odpiosenkowych.