Slash, ludzie! Część I – maltreting

slash_bilet_tnJakieś trzy tygodnie zakończyli swoje triumfalne, jednokoncertowe tournée po Polsce Guns N’Roses (właściwie to chyba bardziej adekwatne byłoby GunsTM N’Roses®), czas więc najwyższy na maltretingową relację z berlińskiego koncertu sprzed ponad miesiąca. Koncertu Slasha, ma się rozumieć.

Tych, którzy szukają wrażeń z pogranicza marketingu i rozboju w biały dzień, uspakajam – takowe jak najbardziej się pojawią.

Tych, którzy na słowo „Slash” reagują – podobnie jak ja – natychmiastowym zapomnieniem o problemach życia doczesnego, uspakajam – na relację czysto artystyczną także znajdzie się miejsce.

I będzie to nawet miejsce audiowizualne, bo mimo że nagłośnienie i oświetlenie na koncertach bywają ekstremalne, to miewająca ostatnio chwile uciążliwej słabości idiot-kamera od Panasonica dała sobie radę zadziwiająco dobrze.

Prolog

Jakieś dwa lata temu założyłem konto na Facebooku, głównie po to, żeby promować Maltreting. Niedługo potem zorientowałem się, że na Facebooku można podglądać znanych i lubianych. Zacząłem podglądać więc Slasha.

Pierwszym wpisem Slasha jaki zobaczyłem był komunikat głoszący mniej więcej tyle: „Jesteśmy już w Pradze. Nie mogę się doczekać jutrzejszego koncertu”.

Praga była blisko, ale jutro – niestety jeszcze bliżej.

 

Kolejny prolog

O berlińskim koncercie (12.06.2012) dowiedziałem się na szczęście z większym wyprzedzeniem. Zdążyłem się więc należycie przygotować mentalnie i organizacyjnie.

A przynajmniej tak mi się wydawało.

 

Bilety

Z kupnem biletów zwlekałem niemal do ostatniej chwili – w czasach, w których wszystko załatwia się on-line, kupno biletów jest w końcu kwestią minut.

Albo – jak już zauważyłem – przynajmniej tak mi się wydawało.

Zwlekałem, bo do samego końca nie wiedziałem, jak liczną ekipę uda mi się zebrać. Ostatecznie do Berlina wybrałem się w wyjątkowo zacnym towarzystwie. Własnym.

Oprócz kwestii towarzystwa, do wyjaśnienia pozostawała jeszcze jedna mała sprawa. Otóż wcale nie było takie oczywiste, na czyj koncert właściwie się wybierałem. Na oficjalnej stronie Slasha berliński koncert figurował co prawda w zakładce „tour dates”, ale już na stronie organizatora (którym był niemiecki odłam Eventim) w opisie koncertu wykonawcą było… Mötley Crüe.

Skłamałbym gdybym napisał, że nigdy nie byłem fanem Mötley Crüe (człowiek w młodości popełnia różne błędy), ale jakoś nie uśmiechała mi się wizja koncertu, na którym Slash byłby supportem przed bandą zabrzuszonych, podstarzałych hedonistów z Los Angeles, których najdonioślejszym osiągnięciem artystycznym było bzyknięcie Pameli Anderson. Publiczne zresztą.

Postanowiłem więc dowiedzieć się, o co chodzi. W epoce Internetu znajdowanie takich informacji jest łatwe.

Tak przynajmniej mi się wydawało.

Przeszperanie strony organizatora nie przyniosło jednak rezultatów. Google’owanie reszty Internetu również. Podobnie jak pytanie zadane na fan page’u Slasha. Zdecydowałem się więc na krok ostateczny. A właściwie przedostateczny: e-mail do organizatora. Z kilkoma pytaniami:

  • Czy 12.06.2012 w Max-Schmeling-Halle Slash w ogóle występuje?
  • Czy Slash da pełnowymiarowy koncert, czy też występuje jako support?
  • Czy Slash gra przed czy po Mötley Crüe?

Pytania, jak widzicie, były proste. A przynajmniej tak się Wam wydaje.

Pytania wysłałem 1 czerwca (w piątek), licząc na szybką odpowiedź – bilety planowałem kupić najpóźniej w weekend. Niestety, Eventim kazał mi nieco poczekać na odpowiedź, więc żeby mój plan się nie zawalił, w niedzielę zdecydowałem się na krok ostateczny. Naprawdę ostateczny.

Zadzwoniłem do organizatora.

Skrócony zapis rozmowy znajdziecie poniżej; rozpoczęła ją miłym przywitaniem pani z Eventim:

slash_bilet

Bilet do raju kosztuje niecałe 52 euro

Gutenmorgenmajnedamenundheren!

– Ekhm… no tak… a możemy tak inglisz machen?

– Ależ oczywiście, libe frojnd! W czym mogę pomóc?

– Chciałem się dowiedzieć, czy dwunastego czerwca w Max Schmeling Halle zagra może Slash? Bo sprawdzałem na państwa stronie internetowej i prawie wszystko wskazywałoby na to, że tak będzie, ale… No właśnie, prawie. Jest pewna drobna wątpliwość. W informacjach o koncercie nie ma nawet słowa o Slashu.

– O kim?

 – O Slashu.

– Aha… proszę chwilę poczekać… momencik… Nie, nic nie mogę znaleźć. A gdzie i kiedy ma być ten koncert?

– 12 czerwca, Max Schmeling Halle, Berlin.

– I kto to ma być?

– Slash.

– Kto?

– Slash.

– Plesz?

– Nie – Slash. Były gitarzysta Guns N’Roses.

W tym momencie rozmowy zapadło krępujące milczenie (ja krępowałem się nieco bardziej, bo płaciłem za połączenie międzynarodowe), po czym pani z Eventim spytała:

– Czy to może jakieś wydarzenie sportowe?

Tu krótkie wyjaśnienie: być może mój angielski nie jest najwyższych lotów, ale GN’R słucham i uwielbiam właściwie od ich pierwszej płyty, czyli od grubo ponad 20 lat. I co jak co, ale słowa „Slash” i „Guns N’Roses” nauczyłem się przez ten czas wymawiać wyjątkowo poprawnie.

– Nie, to koncert muzyczny. Rockowy.

Wreszcie pani z Eventim doszukała się czegoś w komputerze i spytała:

– O, chyba mam… 12 czerwca, Max Schmeling Halle, występuje Sleszficzuringmajlskenediunddiekonspirators?

– O tak, dziękuję bardzo, to ten pan.

Do drzwi zapukał właśnie komornik by egzekwować rachunek za toczącą się rozmowę, więc nie kontynuowałem jej, mimo że miałem jeszcze dwa pytania w zanadrzu (te z maila). Zresztą dzień później przyszła odpowiedź na pytania zadane mailem. A ściślej – na 1/3 pytań zadanych mailem. Pytania o to, czy Slash jest daje show w pełnym wymiarze godzin oraz o to czy występuje przed czy po MC, Eventim jakoś nie dostrzegł.

Tak na marginesie – show w Berlinie był bodajże drugim z trzech koncertów w Niemczech z Mötley Crüe. Parę dni później, czytając komentarze po pierwszym koncercie z owych trzech, dowiedziałem się, że obie kapele – Slash z chłopakami i Mötley Crüe – grają na równych prawach, ale  tylko po godzinie każda. Krótko, ale miłość fana jest ślepa.

 

Bilety: saga trwa (ale już krótko)

Będąc pewnym, że Slasha zobaczę przez przynajmniej 30 minut (wiedziałem już, że gra, ale nie wiedziałem, czy jako gwiazda czy support), przystąpiłem do procesu zakupowego, w trakcie którego dowiedziałem się, że w dobie biletów elektronicznych ja dostanę staromodny bilet papierowy.

I że ów staromodny bilet papierowy wysłany zostanie z wykorzystaniem staromodnej usługi kurierskiej.

A teraz… wpis jest dość długi, więc cobyście nie zasnęli – dla rozruszania mała zagadka.

Sam bilet koncert kosztował 53,95 euro. Jak myślicie, ile mogło kosztować jego wysłanie z Niemiec do Polski?

Dla ułatwienia dodam, że bilet do taki kawałek papieru, który w moim przypadku mieścił się bez problemu w kopercie formatu DL, a Niemcy to ten kraj za miedzą, który przegrał z nami wojnę.

No i chyba ta przegrana wojna jest kluczem do ceny przesyłki – musiał ją ustalać jakiś cholerny rewanżysta.

Wysyłka kosztowała bowiem 34,90 euro. Prawie 2/3 ceny biletu.

I dowiedziałem się o tym w połowie procesu zakupowego. Wiecie – wybieracie sobie sektor na widowni, na stronie zaczyna tykać zegar odmierzający 20 minut, kiedy to bilet jest dla was zarezerwowany, a Wy przeklepawszy już do różnych formularzy połowę życiorysu dowiadujecie się nagle, że łączny koszt imprezy to nie spodziewane pięćdziesiąt eurasów z małym kawałkiem, tylko zupełnie niespodziewane prawie dziewięćdziesiąt.

slash_potwierdzenie

Patologie procesu zakupowego w pigułce - potwierdzenie zakupu nawet nie wspomina o Slashu, wspomina za to o całkiem niemałej kwocie kosztów wysyłki biletu.

Aha – i w ciągu tych dwudziestu minut nie dość, że musicie  uwinąć się z podaniem niezbędnych danych i płatnością, to jeszcze trzeba poświadczyć znajomość dwóch regulaminów, których autorom najwyraźniej płacili od wiersza, bo popełnili dzieła objętości małej encyklopedii.

Oraz – jeśli zdecydowalibyście się na kompletnie nieprzydatne ubezpieczenie – także trzeciego regulaminu. Którego autorom oczywiście również płacili od wiersza, ale tym razem podwójnie.

A zegar tyka…

Na szczęście kurier się nie ociągał i dotarł już we wtorek, 8 dni przed koncertem. Dzięki temu, aż do dnia wyjazdu nie musiałem nic robić.

 

Film drogi (bez filmu, ale z drogi)

Dzień wyjazdu, dzień ostatnich przygotowań. I pierwszych zresztą też,  bo żeby z Poznania dotłuc się samochodem do Berlina nie trzeba długich tygodni planowania i gromadzenia zapasów. Aby oszczędzić sobie błądzenia, ściągam z sieci mapę Niemiec do telefonu (Nokia e52 + darmowa nawigacja Nokia Maps). Na wszelki wypadek ściągam jeszcze mapę Berlina i Branderburgii.

Dla pewności sprawdzam, czy Max Schmeling Halle da się znaleźć w Nokia Maps. Da się. GPS w telefonie jest gotowy do jazdy.

A przynajmniej tak mi się tylko wtedy wydawało.

Wychodząc prawie zapominam o bilecie. Na szczęście prawie robi wielką różnicę i bilet ląduje w plecaku, obok litra napojów izotonicznych, pół litra energetyków, kiści bananów i jakiegoś batona. Odżywiam się zdrowo, co? Jeszcze tylko wizyta w kantorze (mam nadzieję zjeść coś po drodze – banany i batony to rezerwa) i można jechać.

Ostatnie sprawdzenie: bilet – jest; kilka płyt Slasha, Velvet Revolver i GN’R na drogę – jest; pełny bak benzyny – jest; długie kudły – są.

Jestem gotowy.

Ustawiam w GPS „Max Schmeling Halle” jako cel podróży, wrzucam płytę do odtwarzacza i… rura, chciałoby się powiedzieć. Gaz do dechy.

Nic z tego. Przez Poznań w stronę autostrady zdąża od cholery samochodów, więc każde skrzyżowanie ze światłami przejeżdżam z kilkoma przystankami. Oczywiście, to nie Slash cieszy się takim wzięciem, tylko mecz Polska-Rosja w Warszawie.

Już na pierwszych światłach orientuję się, że GPS nigdzie mnie nie prowadzi. Po raz kolejny wskazuję „Max Schmeling Halle” jako cel podróży i upewniam się, że telefon zaczyna obliczać trasę. Obliczanie trwa wyjątkowo długo i… nie przynosi rezultatu.

Po kolejnej próbie udaje mi się zauważyć wyświetlony na chwilę komunikat: „Trasy nie znaleziono”. Co jest? Hala jest w jakimś parku, więc teoretycznie nie ma do niej dojazdu, może dlatego aplikacja nie znajduje trasy? Wyszukuję po adresie. To samo – „Trasy nie znaleziono”. Kombinuję dalej – wskazuję punkt na mapie niedaleko parku z halą. I znów to samo.

Wreszcie w desperacji jako punkt docelowy wpisuję po prostu „Berlin”.

„Trasy nie znaleziono”.

Kiedyś pisałem, że Nokia Maps to aplikacja warta swojej ceny – a jak już zauważyłem, jest to aplikacja darmowa. Ale powoli zmieniam zdanie. Nie jest warta. Za rzekomo darmową nawigację dostaniesz rachunek, i to szybciej niż się spodziewasz. Wystawią go mechanicy samochodowi, producenci części zamiennych i koncerny paliwowe – bo Nokia Maps celuje w wytyczaniu tras wertepami, na których zgubisz zawieszenie, tudzież tak egzotycznie długimi objazdami jak tylko się da.

Na przykład niedawno na Kaszubach, jadąc prostą jak w mordę strzelił drogą wojewódzką (taką z trzycyfrowym numerem), Nokia Maps zasugerowała mi, żebym w jakiejś wiosce skręcił między chałupy i jechał brukowaną drogą (taką nawet bez nazwy) wzdłuż owej drogi wojewódzkiej, po czym wrócił na nią po kilkuset metrach. Nie skorzystałem z sugestii.

Trochę mnie to wszystko poirytowało. Jakoś nie uśmiechała mi się jazda przez Berlin bez nawigacji i bez mapy. Na szczęście Nokia Maps pokazywała zarówno moją pozycję, jak i pozycję celu podróży, mimo że z jakiegoś dziwnego powodu nie potrafiła wytyczyć trasy między nimi.

Podejrzewałem, że być może zainstalowana w telefonie mapa Polski z jakiegoś dziwnego powodu nie łączy się z mapą Niemiec. Pomyślałem więc, że spróbuję jeszcze raz wytyczyć trasę po przekroczeniu granicy.

Pomysł był dobry. Rezultat?

„Trasy nie znaleziono”

Na szczęście też, na kilka minut przed planowanym zjazdem z autostrady pod Berlinem, Nokia znalazła wreszcie drogę. Jak się okazało – zamieszkałą przez etniczne mniejszości i obfitującą w malownicze, wąskie i zakorkowane uliczki, ale jednak – drogę.

Na pół godziny przed planowanym początkiem koncertu byłem na miejscu.

Czytaj dalej: maltreting się kończy, czas na koncert!