Spotkaliście się może kiedyś z chorobą literkową? Choroba literkowa polega na tym, że ilekroć chory znajdzie coś, co da się przeczytać – czyta to. Diagnozowanie choroby literkowej było szczególnie łatwe za komuny: cierpiącego na chorobę literkową poznawało się po tym, że wyrzucenie śmieci zajmowało mu godzinę. To znaczy same śmieci wyrzucał w ciągu 3 minut, a przez kolejne 57 czytał gazety, którymi za komuny wykładało się kosz. Ta – jestem tak stary, że pamiętam komunę.
W kapitalizmie choroba literkowa nie jest już tak uciążliwa – ani tak łatwo diagnozowalna – gdyż do kosza ładuje się foliowy worek.
Piszę o tym, bo sam cierpię na blisko spokrewnioną z chorobą literkową chorobę cyferkową: kiedy widzę cyferki, nachodzi mnie przemożna chęć wyjaśnienia, co się za nimi kryje.
Na szczęście dla mnie mój przypadek jest dość lekki – przemożna chęć nachodzi mnie raczej rzadko. Ostatnio naszła mnie, kiedy zobaczyłem pewną reklamę.


Powiedzmy, że macie do zareklamowania lek dostępny bez recepty. Powiedzmy, że wśród możliwych działań niepożądanych – wskazanych w jego ulotce – znajdują się: senność, zawroty głowy, nudności, wymioty, reakcje alergiczne (do wstrząsu anafilaktycznego włącznie), napady astmy oskrzelowej.
MacGyver. Któż nie zna MacGyvera – faceta, który potrafi naprawić wszystko. Faceta, który z pudełka zapałek jest w stanie zrobić helikopter. Faceta, przy którym Adam Słodowy ze wstydem chowa swój legendarny wskaźnik i wychodzi z budynku tylnym wyjściem.