Taki spontaniczny apel

bernikla kanadyjska

Chciałbym podzielić się pewnymi wewnętrznymi rozterko-postanowieniami.

„Sampling to taka cheapoza (czyt: czipoza – przyp. Maltreting), która może zdownować brand” – to dzisiejszy Wojciech Mann cytujący słuchacza cytującego przedstawiciela branży. Wiadomo, której.

Ja wiem, że można powiedzieć, że nie ma co się zżymać, bo to tylko żargon.

Ale można też powiedzieć, że to żargon branży, która wypełnia swoimi produkcjami połowę ramówki na Polsacie i połowę ramówki na TeFałEnie. Można też złośliwie zauważyć, że chodzi o branżę, która chętnie pokazuje się w parze ze słowem „kreatywność”, a przez ponad dwa dziesięciolecia funkcjonowania w Polsce nie była w stanie wymyśleć sensownego odpowiednika słowa „copywriter”.

Ale ja nie o tym. Żargon to ja w zasadzie mam gdzieś. Ale ten Mannowy cytat przypomniał mi, że od dłuższego czasu mam ochotę rozpocząć kolejną w ogóle i pierwszą własną, cichą, bez?sensowną krucjatę o tzw. czystość języka.

Ostatnio prawie sprowokował mnie do tego „szkolny” marketing Rossmanna i Smyka. Ten pierwszy w reklamie telewizyjnej próbował mnie przekonać, że – sprawdzając listę rzeczy, które powinniśmy mieć do szkoły przygotowane” – nie mówi się „jest”, albo „są”, tylko mówi się, jak na amerykańskich filmach z Dolphem Lundgrenem, „check”. Ten drugi na plakatach w swojej sieci promował „szkolny look”.

Otóż drogi Smyku! Tak się głupio złożyło, że kilkanaście sekund wcześniej, zanim zobaczyłem ten nieszczęsny plakat, pomyślałem sobie – „kurde, jaką fajną nazwą jest jednak Smyk – tuż obok jakieś pseudo-fajoskie Croppy, Reservedy czy inne w sumie pretensjonalne stylizacje na marki zachodnie, a tu proszę – ładne, dobrze brzmiące, dobrze dopasowane do klienta, chwytliwe polskie słowo”. Aż przez chwilę zapomniałem o drożyźnie i prawie-prawie Smyka polubiłem. Na krótko. Momentalnie wybił mi z głowy całą sympatię ten cholerny „look” na plakacie. Kurde, drogi Smyku! O słowie „styl” nie słyszałeś? „Fason” nigdy ci się o uszy nie obiło? „Kolekcja”? Cokolwiek innego? (Na marginesie: „drogi Smyku” – cholera, naprawdę podoba mi się dwuznaczność tego sformułowania.)

Otóż Herr Rossmann! Nie wiem, jak tam u was w Dolnej Saksonii, ale u nas nie mówi się „check”, tylko „jest” i „są”. Got it, Herr Rossmann?!

I ja wiem, że to taki żarcik był, ale ja akurat byłem w konfrontacyjnym nastroju.

Ale ja nie o tym. Bo to miesiąc temu było.

Mi po prostu ta chipoza downująca brand przypomniała, jak bardzo kolą mnie w uszy te wszystkie głupie naleciałości. Nie, żeby od razu wszystkie – ale te głupie na pewno. Te, które biorą się z lenistwa. Z przeżarcia jakąś koszmarną korporacyjną nowomową. Z kompleksów. Z potrzeby pokazania się jako bardziej światowym, niż się jest w rzeczywistości. Z bezrefleksyjnej pogoni za ki-pi-aj-ami w sprzedaży.

Otóż kipijajej, madafaka!!!* Takiego wała! Na moją małą, prywatną skalę mam ochotę dobrać się branży reklamowej do dupy za zaśmiecanie mi języka (hmm… właśnie próbuję sobie na gruncie anatomicznym zwizualizować dobieranie do dupy za zaśmiecanie języka). Dlatego mam do Was prośbę – podsyłajcie mi przykłady językowego śmietnika.

Takie, jak wspomniany Cropp na przykład – czemu, kurde, akurat Cropp, a nie na przykład Klop? Że niby Cropp bardziej jest bardziej światowy? Że Klop to jednak trochę jakby nie te skojarzenia?

Nie przesadzajmy. Jürgen Klopp jest światowy, a i skojarzenia jakoś mu nie przeszkadzają.

Takie, jak Espumisan Easy, z głupim „easy” w nazwie i głupim hasłem w reklamie: „take it easy”. Hasłem głupim, bo ktoś poszedł na językową nomen omen łatwiznę, posługując się zamorskim zwrotem, bo mu tak fajnie brzmiało w reklamie. I wcale nie nomen omen, bo „take it easy” znaczy przecież coś zupełnie innego, niż łatwość przyjmowania leku, którą zdaje się sugerować reklama.

No chyba że to taki świadomy, wyrafinowany, lingwistyczny żarcik. To w takim razie się uśmiałem. Ha, ha.

Dlatego podsyłajcie mi przykłady: mailem (petrol @ maltreting.pl), w komentarzach, na Facebooku – jak Wam wygodniej. Mam przemożną ochotę dobrać się do dupy reklamodawcom i działom marketingu za językowy śmietnik, jaki urządzają. Jeszcze nie wiem, kiedy to zrobię i jak to zrobię, ale to zrobię.

A jak mi się spodoba, to poszerzę zasięg mojej mini-krucjaty poza marketing i dobiorę się jeszcze do dupy blogerom. Tej naszej nowej, samozwańczej, wpływowej elicie intelektualnej. Mam nawet już paru na oku. I mimo moich raczej tradycyjnych upodobań seksualnych i wbrew estetyce, nie są to akurat szafiarki.

* takich patentów też nie lubię, ale nie będę aż taki dogmatyczny, jak mi akurat pasuje do tekstu.

Fotografia: Anne / Mrs Magic.