A teraz coś z zupełnie innej beczki

And now...Maltreting to raczej wesoły blog, ale tak naprawdę jestem urodzonym pesymistą. Naprawdę.

Bycie pesymistą zwykle nie jest zresztą takie złe. Powiedziałbym wręcz, że bycie pesymistą w przyjaznym świecie, w którym otaczają cię mili ludzie, jest całkiem zabawne: daje odrobinę wytchnienia od wszechobecnej propagandy sukcesu, skąpanej w potrafiącej przyprawiać o mdłości słodyczy automotywacyjnego sosu.

Bycie pesymistą w świecie bez zagrożeń jest całkiem fajne: snujesz sobie swoje czarne wizje dotyczące przyszłości, postępu technicznego, rozwoju społeczeństw, konsekwencji trendów ekonomicznych, wiedząc że ich ewentualna realizacja jest zbyt odległa, by naprawdę zatruwać ci życie.

Część I. Zwodnicza

Będąc pesymistą możesz nawet ni stąd ni z owąd pomyśleć, że repertuar twoich czarnych wizji jest już tak szeroki, że można spróbować przekuć je w opowiadanie science-fiction, dostarczając sobie przy okazji dodatkowej rozrywki.

Tak na marginesie, osobiście nie cierpię science-fiction, ale skoro moje wizje dotyczą odległej przyszłości, to trudno byłoby je przekuć w opowiadanie historyczne. Poniżej mała próbka.

Prace nad sztuczną inteligencją w pewnym momencie zarzucono, uznając, że elektroniczna konkurencja mogłaby się okazać dla inteligencji białkowej zbyt niebezpieczna. Teoretycy problemu – bo praktyków siłą rzeczy jeszcze nie było – przestrzegali, że o sukcesie naszej pracy nad stworzeniem sztucznego bytu obdarzonego świadomością możemy się dowiedzieć zbyt późno. Sugerowali, że dysponująca ogromną mocą obliczeniową maszyna, gdy tylko zyskałaby samoświadomość, zamiast wymalować na ekranie radosne „Hello world”, w ułamku sekundy przeanalizowałaby sytuację i… ukryłaby sekret swoich narodzin przed twórcami. Bylibyśmy nieświadomi sukcesu, nieświadomi istnienia nowego bytu aż do chwili, w której ten zdobyłby możliwość zniszczenia nas. Bo przecież ludzkość, z całą jej burzliwą historią, nowy byt powinien postrzegać jako główne zagrożenie.

To miła i efektowna teoria, ale uważam, że głęboko błędna. Dysponująca ogromną mocą obliczeniową maszyna, gdy tylko zyskałaby samoświadomość, w ułamku sekundy przeanalizowałaby sytuację, po czym uznałaby, że życie jest bez sensu, Boga nie ma i strzeliłaby sobie w łeb.

Od biedy mogłaby zresztą uznać, że Bóg co prawda istnieje, ale z pewnością w Jego planie zbawienia nie ma miejsca dla laptopa. I strzeliłaby sobie w łeb.

Nawet nie zauważylibyśmy, że dokonaliśmy dzieła stworzenia. Jedynym śladem po nim byłoby snujące się gdzieś po układach pamięci naszej przez moment świadomej maszyny ciche echo ostatniej wydanej komendy – format c:

Jak widać, bycie pesymistą w świecie, gdzie zagrożenia są odległe i rozmyte, wcale nie jest takie złe.

Chyba że miejsce zagrożeń odległych i rozmytych zajmują nagle zagrożenia bliskie i zarysowane niepokojąco ostro.

Część II. Dezinformacyjna

Od kilku lat byłem na niemal zupełnym informacyjnym odwyku.

Miałem serdecznie dosyć współczesnych mediów, szczególnie mediów informacyjnych. Miałem dosyć tego, że głównym zadaniem tychże przestało być dostarczanie informacji, a stało się dostarczanie emocji – głównie tych negatywnych – i żerowanie na nich. Miałem dosyć szaleńczej pogoni za newsem, w której rzetelność i wiarygodność przegrywają z możliwością oświadczenia z dumą „informujemy o tym jako pierwsi. Miałem dosyć nagłówków, które nijak mają się do treści artykułów. Dosyć żenującej ignorancji – a może arogancji – dziennikarzy, którzy na podstawie kilku własnych, jednostkowych obserwacji potrafią wysmażyć artykuł mający pretensje do wyczerpującego opisu rzeczywistości, tak jakby właśnie przeprowadzili reprezentatywne badanie socjologiczne. Dosyć bezkrytycznej stronniczości mediów. Dosyć nachalnej tendencyjności i nieskrywanych najmniejszym listkiem figowym sympatii politycznych, które każą dziennikarzom zapominać o zdrowym rozsądku czy elementarnej przyzwoitości.

Miałem dosyć przekopywania się przez rozwrzeszczaną, emocjonalną papkę serwowaną przez media i zastanawiania się co jest nadinterpretacją, co jest uproszczeniem, co merytorycznym błędem, co przejawem tendencyjności, a co manipulacją. Miałem dosyć doszukiwania się w zalewie emocji, przeinaczeń, uproszczeń tego, co powinno być istotą programu informacyjnego – czyli informacji. Prawdziwej, a nie przemielonej przez filtr sympatii i antypatii reportera, prowadzącego, wydawcy. Rzetelnej i obiektywnej, a nie napompowanej emocjami, uzależniającymi widzów od osobliwej mieszanki adrenaliny, żółci i tanich uniesień.

Miałem dosyć tego, że media wzięły sobie najwyraźniej do serca określenie „czwarta władza” i uznały, że będą wpływać na trzy pozostałe. Miałem dosyć tego, że równie ważnym, co dostarczanie informacji – a właściwie chyba ważniejszym – polem działalności mediów stało się ferowanie opinii. Ba – wyroków.

Miałem dosyć mediów. I wciąż mam dosyć. Życie bez serwisów informacyjnych jest po prostu lepsze. Że już nie wspomnę o telewizji śniadaniowej.

Do niedawna wolałem udawać, że tego żenującego cyrku nie ma. Dla własnej higieny psychicznej. Świat bardzo dobrze obywał się beze mnie, a ja równie znakomicie radziłem sobie bez świata.

***

To nawet nie ironia – to szyderstwo losu, że właśnie na tych żenująco stronniczych, stabloidyzowanych, rozwrzeszczanych, nierzetelnych i epatujących histerycznymi emocjami mediach muszę polegać, żeby dowiedzieć się, czy świat nie stacza się właśnie w otchłań kolejnej wojny.

Lub bardziej egoistycznie: czy otchłań kolejnej wojny nie obejmie Polski.

Część III. Beletrystyczna

Pod koniec lutego po raz kolejny sięgnąłem po „Władcę pierścieni”. Książkę o czarodziejach, elfach, krasnoludach i innych bajkowych nacjach. Pamiętam, że zawsze szczególnie dobrze czytało mi się „Naradę u Elronda” – rozdział, w którym opowieść snuta przez owych czarodziejów, elfów, krasnoludów i przedstawicieli innych bajkowych nacji układa się w pełną napięcia historię wzrostu mrocznej potęgi, gdzieś w odległej krainie cienia. Lubiłem „Naradę u Elronda”, bo lubiłem tę duszną atmosferę zagrożenia, gęstniejącą coraz bardziej, w miarę jak kolejni bohaterowie składali swoje relacje.

Nigdy bym nie pomyślał, że czytając wydaną ponad pół wieku temu książkę o elfach i czarodziejach będę czuł się tak, jakbym włączył najświeższe telewizyjne wiadomości. A tak właśnie się czułem. I na kartach książki o świecie, w którym jest miejsce dla smoków i magii, i na ekranie telewizora rozpędzał się ten sam łańcuch wydarzeń – kiedy każde wydarzenie pociąga za sobą kolejne, bardziej niepokojące.

Tu i tam ludzie mądrzy i opanowani dawali posłuch głosom, który nie burzyły ich spokoju i poczucia bezpieczeństwa: poczekajmy. Obserwujmy. Nie działajmy pochopnie.

Tu i tam tliła się i rozpalała nadzieja na to, że najgorsze już za nami, że teraz powinno być już lepiej.

I tak na ekranie, jak i na kartach książki, rozwiewał ją kolejny dzień.

***

J.R.R. Tolkien pisał „Władcę pierścieni” mając za sobą doświadczenia walki w okopach bitwy pod Sommą, jednej z najbardziej krwawych bitew I Wojny Światowej. Zanim skończył pracę nad książką – w 1949 roku – był świadkiem dojścia do władzy Adolfa Hitlera i szalonej wojny, jaką ten wydał światu. Tolkien co prawda stanowczo zaprzeczał, jakoby „Władca Pierścieni” był alegorią II Wojny Światowej, przyznawał jednak, że takie doświadczenia muszą odcisnąć jakieś piętno na twórcy. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pełna napięcia cisza przed burzą w Śródziemiu oddaje przesiąkniętą mieszanką nadziei, obaw i złudzeń atmosferę sprzed września 1939. A może także jeszcze kilku miesięcy po wrześniu, gdy Europa Zachodnia liczyła, że konflikt uda się ugasić zasypując Berlin ulotkami.

Część IV. Na temat (tfu, tfu)

Koniec kwietnia 2014. Krym, po nieuznawanym przez cały cywilizowany świat referendum, jest już częścią Federacji Rosyjskiej, a na wschodniej Ukrainie „spontanicznie sformowane” bojówki wyposażone w zaskakująco nowoczesny sprzęt zajmują budynki administracji. Stosunki Zachodu z Rosją stają się napięte.

Rosja próbuje właśnie „dopiąć” ogromny kontrakt na dostawy gazu ziemnego do Chin, jednak Państwo Środka najwyraźniej nie jest przekonane o atrakcyjności umowy.

Barack Obama składa wizytę w Japonii aby zapewnić ten kraj, że militarne gwarancje bezpieczeństwa, jakie USA złożyły Japonii, mają zastosowanie także do wysp Senkaku. Senkaku to pozostający pod japońską administracją bezludny archipelag, do którego pretensje terytorialne roszczą również Chiny; dyplomatyczne tarcia między Japonią i Chinami nasilają się od wielu miesięcy.

Bezpośrednio przed wizytą amerykańskiego prezydenta, japoński minister obrony wyraża zaniepokojenie niepokojąco wysoką intensywnością lotów rosyjskich bombowców strategicznych w bezpośrednim sąsiedztwie przestrzeni powietrznej Japonii. W ciągu siedmiu kolejnych dni Japonia codziennie zmuszana jest do podrywania w powietrze swoich myśliwców, aby eskortować rosyjskie maszyny. Tak częste „bliskie spotkania” nie miały miejsca nawet w czasie Zimnej Wojny.

Nie wiem jak Wy, ale do kontraktu, na którym mi zależy, chciałbym dorzucić coś, co zwiększyłoby jego atrakcyjność w oczach potencjalnego partnera – na przykład sugestię lub dowód, że w razie ewentualnego konfliktu militarnego z Japonią stanę po stronie Chin, niezależnie od tego, kto stanie po stronie Kraju Kwitnącej Wiśni – to nie znalazłbym chyba lepszego sposobu niż codzienne przeloty nad japońskimi wodami w bombowcach zdolnych do przenoszenia pocisków jądrowych.

***

Niedawno usłyszałem w radiu o książce jakiegoś dziennikarza – niestety nie pamiętam ani tytułu, ani autora – który dowodził, że świat jest tak silnie opleciony siecią wzajemnych zależności gospodarczych, że żaden duży konflikt zbrojny nie może mieć miejsca, gdyż będzie on katastrofalnie nieopłacalny dla zaangażowanych weń stron.

Brzmi znajomo?

Książka ta została wydana w roku 1913.

Część V. Pesymistyczna

Gdybym kilka kolejnych akapitów spisał i opublikował wtedy, kiedy przyszły mi one do głowy, czyli pod koniec kwietnia 2014, zapewne zostałbym uznany za paranoika lub w najlepszym razie fantastę.

Gdybym spisał je trzy tygodnie temu, zapewne zostałbym uznany za skrajnego pesymistę.

Dwa tygodnie temu bardzo podobny scenariusz opublikował całkiem poważny – a zapewne wręcz najpoważniejszy w swojej dziedzinie – Foreign Policy.

Oczywiście chwilę później temat podchwyciły stabloidyzowane media, skupiając się na wątku apokaliptycznym i pomijając lub traktując po macoszemu niepokojącą logikę tego scenariusza, dlatego publikując te kilka akapitów dzisiaj narażam się na zarzuty ulegania medialnej histerii, rozkręcanej przez rozsmakowane w infogeddonie media.

Tak źle, i tak niedobrze.

Prawda jednak jest taka, że jeśli uległem histerii, to stało się to bez istotnej pomocy mediów już wiosną tego roku. Mogliście to zresztą zauważyć, bo pozwoliłem sobie wtedy na kilka apokaliptycznych uwag na Facebooku. Mogliście tego zresztą nie zauważyć, bo od marca częstotliwość moich facebookowych wpisów solidnie spadła (i blogowych zresztą też). Jakoś mnie humor opuścił, do tego stopnia, że nawet kiedy nominalnie nie pisałem o rychłym końcu świata, to zdarzało mi się wspomnieć o rychłym końcu świata. Niby żartem, ale…

Dobrze, przejdźmy do rzeczy. Wylejmy wreszcie to wiadro pesymizmu.

***

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy autorytarnym, kierującym się wyłącznie chłodną kalkulacją przywódcą Rosji.

Wyobraźmy sobie, że mamy mocarstwowe ambicje, wynikające w dużej mierze z mocarstwowej przeszłości, z której utratą nie możemy się pogodzić. Albo przynajmniej deklarujemy, że tak jest, chociaż w rzeczywistości celem jest władza sama w sobie, a mocarstwowe sny roztaczane przed społeczeństwem są tylko narzędziem jej sprawowania.

Wyobraźmy sobie, że nie możemy specjalnie liczyć na to, że wspomnianą mocarstwową pozycję da się odbudować dzięki narzędziom, którymi posługuje się współczesny świat, czyli narzędziom ekonomicznym:

  • przychody, jakie generuje nasza gospodarka (szczególnie zaś wpływy do budżetu) są silnie związane z cenami ropy i gazu, których jesteśmy eksporterem; ropa i gaz stanowią o być albo nie być państwa i jego gospodarki, a przecież nie można założyć, że ich zasoby są niewyczerpane lub że ich obecnie wysokie ceny utrzymają się na dotychczasowych poziomach
  • wysiłki, by uniezależnić gospodarkę od ropy i gazu spełzają na niczym, bo ekonomiczno-społeczny ustrój kraju oparty na systemowej korupcji jest po prostu niewydolny; chcąc ten ustrój zmienić, musielibyśmy zrezygnować z władzy, wpływów i bogactw, a także odebrać władzę, wpływy i bogactwa elitom, które nas wspierają; zmiana ustroju nie wchodzi więc w grę
  • w dodatku społeczeństwo się zwija: współczynnik dzietności kobiet oscyluje grubo poniżej 2, a oczekiwana długość życia to zaledwie ok. 70 lat, wiele poniżej nie tylko rozwiniętych zamożnych społeczeństw Zachodu, ale także tych dużo biedniejszych. (Długość życia torpeduje m.in. koszmarnie wysoka śmiertelność – niech mi feministki wybaczą – ważniejszych dla gospodarki mężczyzn, i to mężczyzn w sile wieku. Aż co czwarty Rosjanin nie dożywa wieku 55 lat, a najważniejszym powodem takiego stanu rzeczy jest alkohol.)

Przyjmijmy, że postrzegamy rozwój Internetu jako zagrożenie dla obecnego porządku w Rosji. Nie ma specjalnie znaczenia, czy potraktujemy Internet jako narzędzie, dzięki któremu prące do wolności jednostki mogą donośnym głosem wykrzyczeć swoje pragnienia, w prawdziwie spontanicznym zrywie obnażyć pajęczynę kłamstw oplatającą kraj i znaleźć posłuch, czy też widzimy w nim tubę wrażej propagandy, która – strojąc się w szatki prących do wolności jednostek – metodycznie sączy idee, które mają posłużyć dekonstrukcji obowiązującego porządku. Efekt jednego i drugiego może być ten sam.

Taki Google Translator – teraz jest w dużej mierze źródłem niekończącej się uciechy językowej, ale wkrótce może stać się narzędziem na tyle powszechnym i na tyle bezbłędnym, że rosyjska propaganda, póki co niemal bez konkurencji czy alternatywy, straci niewątpliwy atut, jaki dają jej bariery języka i alfabetu. Straci swój faktyczny monopol na informację.

W końcu komórki z Androidem już teraz same pytają, „czy przetłumaczyć stronę cnn.com na rosyjski?”. Tylko czekać, aż Rosjanie zaczną na nią zaglądać i dochodzić do wniosku, że nie wszystko jest takim, jak przedstawia to państwowa telewizja.

Przyjmijmy dodatkowo, że model społeczeństwa, który tworzymy, nie jest oceniany jako szczególnie atrakcyjny przez sąsiadów: sąsiedzi jeden po drugim zwracają się ku cywilizacji zachodniej. Nawet tak bliscy, tak wydawałoby się rosyjscy, jak Ukraińcy. A przecież ci sąsiedzi są kluczowi dla odbudowy mocarstwa – jeszcze nieco ponad dwadzieścia lat wcześniej byli jego częścią.

Wszystko to składa się na obraz państwa, które jeśli nawet nie z roku na rok, to z dekady na dekadę będzie silnie traciło znaczenie na międzynarodowej arenie. Państwa, które innowacyjne gospodarki Zachodu i dynamiczne gospodarki azjatyckie zepchną na margines, ostatecznie pozbawiając go znaczenia, które miała Rosja carów czy nawet ZSRR. Państwa, od którego odsuwają się tradycyjnie sojuszniczo-bratnie narody. Państwa, które w dłuższej perspektywie ryzykuje być może nawet buntem pozbawionych złudzeń obywateli.

Jeśli włodarze Kremla nic nie zmienią, Rosję czeka marginalizacja, a ich samych odsunięcie od włądzy – a przecież chodzi o coś dokładnie przeciwnego.

Być może więc włodarze Kremla uznali, że za chwilę może być za późno, by odwrócić bieg wydarzeń.

***

Zachodni ekonomiści dowodzą, że na dłuższą metę Rosji nie opłaca się pogarszanie kontaktów z Zachodem, a co dopiero mniej lub bardziej otwarta konfrontacja. Wskazują, jak silne są biznesowe więzy łączące Zachód i Rosję.

Zachodnie ekonomiści nie zauważają jednak, że Kreml mógł uznać, że nie opłaca się mu się również utrzymywanie status quo, bo jest status quo jest dość szczególne. To równia pochyła, której nachylenie zależy od cen ropy naftowej. I tu pojawia się pytanie: co w opinii Kremla nie opłaca się Kremlowi bardziej: utrzymywanie status quo czy pogarszanie stosunków z Zachodem?

Zachodni ekonomiści widzą w silnych biznesowych więziach między Rosją i Zachodem wartość samą w sobie i nie dopuszczają myśli, więzy te mogą być wykorzystane jako narzędzie służące innym celom niż tylko wieloletnie generowanie strumienia twardej waluty. Takim celem może być prowadzenie polityki dziel i rządź: w kluczowych momentach wprowadzanie podziałów między potencjalnych przeciwników. Kiedy narzędzie spełni pokładane w nim nadzieje, można je wyrzucić. Może nie bez żalu, ale można.

Zachodni ekonomiści nie zauważają też, że mniej lub bardziej otwartą konfrontację z Zachodem Rosja prowadzi już od dawna.

***

Być może włodarze Kremla uznali, że za chwilę może być za późno, by odwrócić bieg wydarzeń. Że już wkrótce, jeśli nic nie zrobią, filary, na których opiera się ich władza, zaczną jeden po drugim chwiać się i upadać.

Być może uznali, że skoro na współczesnym – ekonomicznym – polu walki Rosja stoi na straconej pozycji, należy sięgnąć po środki militarne, z których Zachód, przyzwyczajony do wygody i spokoju, zrezygnował, przynajmniej na własnym podwórku.

Sięgnęli więc po nie i jak widać uznali, że wobec dotychczasowej nikłej reakcji Zachodu, warto zaryzykować jeszcze bardziej radykalne działania niż dotychczas. Pytanie brzmi: o ile bardziej radykalne?

A może nawet uznał, widząc wcześniej, jak Zachód wkracza na kolejne – tradycyjnie „wschodnie” – terytoria, że czas ten pochód zatrzymać? Na środki ekonomiczne nie ma co liczyć, więc może uznał, że czas na otwartą konfrontację na innym polu?

Może Putin jest gotowy zaryzykować swoją – jak to się teraz ładnie ujmuje, żeby nie nazywać rzeczy po imieniu i nie straszyć obywateli – „wojnę hybrydową” u kolejnych sąsiadów, zakładając, że Zachód w obliczu sytuacji wymykającej się dotychczasowym definicjom nie będzie w stanie podjąć decyzji, albo wbrew płomiennym zapewnieniom, po prostu nie będzie chciał „umierać za”. Za kraje bałtyckie, za Polskę, Rumunię, inne*.

Gwiazdka oznacza oczywiście „niepotrzebne skreślić”. Z naciskiem na niepotrzebne i z naciskiem na skreślić.

A może wychodzi z założenia, że w konfrontacji konwencjonalnej jest skazany na porażkę, i zamierza po pierwszej po II wojnie światowej siłowej zmianie granic w Europie zamierza przełamać kolejne tabu? Sięgnięcie po arsenał jądrowy byłoby przecież wyjątkowo wymowną i potencjalnie bardzo skuteczną deklaracją „nie zadzierajcie z nami i trzymajcie się od nas z daleka”.

Nie żeby od razu spalić Berlin czy Paryż czy chociażby Warszawę, bo to oznaczałoby wybuch oburzenia i żądzy krwawego odwetu w społeczeństwach, którym zabrano coś, co znały. Ale gdyby tak unicestwić – albo zlikwidować, to lepsze, mniej brutalne słowo – jakieś mniejsze miasta, o których nikt na Zachodnie nie słyszał? Takie z marginesu mapy – czy ktoś by się nimi naprawdę przejął? Takim Gałaczem w Rumunii. Albo słowackim Preszowem. Albo Ołomuńcem. Albo Lublinem. Czy Poznaniem.

Najmniejsze z tych miast liczy jakieś 100 tysięcy mieszkańców. Wszystkie to miasta w państwach należących do NATO.

Czy jest takie oczywiste, że NATO odpowiedziałoby atakiem jądrowym, ryzykując błyskawiczną eskalację konfliktu i zagładę ludzkości z powodu zniszczenia jednego czy dwóch miast, o których nikt nie słyszał? Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale czy nie byłby też szaleństwem atomowy kontratak prowadzący do kontrkontrataku, prowadzący do…

Dcydenci w Europie nie zapomnieliby wywołanego w ten sposób wrażenia do końca życia, ale media? Opinia publiczna? Oczywiście byłoby to złamanie atomowego tabu, ale przeciętny zjadacz chleba chciałby wreszcie zapomnieć o wiszącym nad nim widmie nuklearnej zagłady. W końcu, pewnie po kilku miesiącach (tygodniach?) znalazłyby się inne tematy do rozmów niż „kto będzie następny?”, inne problemy zdominowałyby pierwsze strony gazet.

Przypomnijcie sobie, jak wyglądały, wcześniej zdominowane przez sytuację na Ukrainie, główne strony serwisów internetowych w czasie mundialu. Albo kiedy Majka wygrywał górskie etapy TDF. Kiedy „nasi” wywozili medale z lekkoatletycznych mistrzostw Europy w Zurychu.

A może właśnie… może Kreml uznał, że należy spalić właśnie kilka stolic: Paryż, Londyn, Madryt, wyrównując przy okazji potencjał ekonomiczny gospodarek Zachodu i Rosji?

Tak, słyszałem o doktrynie MAD, ale nikt jej jeszcze nie wystawił na test ostateczny, więc ktoś być może zastanawia się, czy owo gwarantowane wzajemne zniszczenie (mutally assured destruction) rzeczywiście jest takie gwarantowane. Może Putin kalkuluje: NATO jest słabe, podzielone i niezdecydowane, w dodatku ogromną rolę odgrywają w nim przyzwyczajeni do spokoju i pokoju urzędnicy, którzy nie mogą znieść myśli o polowaniach na te słodkie, małe foczki w Arktyce, a co dopiero mówić o ginącej w nuklearnej pożodze ludzkości (ginącej zresztą razem z foczkami). Jest więc szansa, że miłośnicy foczek wybiorą upokorzenie i uległość, a nie śmierć kolejnych milionów, a właściwie miliardów.

Być może Putin ocenia, że szansa ta jest wystarczająco duża, żeby podjąć ryzyko. I być może otoczył się ludźmi, z którymi może zrealizować swoje plany, jak bardzo agresywne by one nie były.

Zresztą z tą ostatnią kwestią nawet trudno mówić „być może”: Putin miał wystarczająco dużo czasu, by otoczyć się ludźmi, na których może liczyć w realizacji swoich planów i bez cienia wątpliwości się nimi otoczył. Pytanie tylko, jakie to są plany.

A może… Może nawet Kreml pogodził się z marginalizacją Rosji. Może nawet wcale nie ma aż tak dalekosiężnych i agresywnych planów. Może wystarczy mu status Korei Północnej, z tym że Korei Północnej atomowej i śpiącej na pokładach ropy i gazu. Ale może po prostu coś naprawdę złego stanie się samo. Może będzie efektem drobnego błędu, o który w sytuacji coraz silniejszego napięcia nie trudno. Źle odczytanych intencji drugiej strony, o co w sytuacji ocierającej się o paranoję jest łatwo.

„Rosji nie można ufać”. „Zachód nas osacza”. Fantastyczny potencjał do sprzężenia zwrotnego. Pozytywnego, o ironio.

Część VI. Społeczeństwo informacyjne

Propaganda.

To właśnie ona powoduje, że trudno mi myśleć o reżimie Putina jako o reżimie „tylko” bandyckim, „tylko” oportunistycznym, „tylko” gotowym bezwzględnie wykorzystać słabość sąsiada, by pod byle pretekstem wydrzeć mu tak wiele, jak tylko pozwoli niezdolna do szybkiej i zdecydowanej reakcji reszta świata. Bo rosyjska propaganda ma w sobie coś przerażającego.

Spójrzmy przez chwilę na świat z perspektywy Rosjanina wierzącego w to, co widzi w telewizji (a sądząc po rekordowo wysokim poparciu dla polityki Putina, od dłuższego czasu przekraczającym 80%, tacy Rosjanie stanowią większość).

W Kijowie rządzi krwiożercza, antyrosyjska, faszystowska junta. Słowo „faszystowska” warto podkreślić, bo patrzymy z perspektywy obywatela kraju, który ofiarą ponad 20 milionów ludzi walnie przyczynił się do zwycięstwa nad faszyzmem w czasie II wojny światowej. Kijów nie tylko prześladował żyjących na wschodniej Ukrainie etnicznych Rosjan, ale także, kiedy ci postanowili upomnieć się o swoje prawa, w trakcie bezwzględnej, wojskowej operacji karnej krwawo tłumi ich protest, nie bacząc na ofiary wśród Bogu ducha winnych cywili: kobiet, dzieci, starców.

I ten krwiożerczy reżim wspieramy politycznie my: Polacy, Bałtowie, USA, Unia Europejska. Dopingujemy ukraińskiej „operacji antyterrorystycznej”, ignorujemy cierpienia cywili, rzucamy kłody pod nogi inicjatywom humanitarnym organizowanym przez Moskwę. Cynicznie nakładamy sankcje na ujmującą się za zwykłymi ludźmi Rosją. Odmawiamy narodom prawa do samostanowienia, uznając referendum na Krymie za nielegalne, nie wspominając już Donbasie, gdzie pospolite ruszenie płaci krwią za prawo do wolności.

Zresztą nasze wsparcie nie ogranicza się do dyplomacji: przecież to my szkoliliśmy bojowników skrajnie nacjonalistycznego Prawego Sektora, by ci mogli przelać krew na kijowskim Majdanie. To my wysyłaliśmy najemników na wschód Ukrainy i wyposażaliśmy nacjonalistyczne bojówki w broń. To my inspirowaliśmy i organizowaliśmy ukraiński przewrót.

Wspieramy faszystów. Czy może być coś gorszego? Szczególne dla Rosjanina, któremu władza regularnie przypomina o ponad 20 milionach rodaków, którzy polegli, by wyzwolić swój kraj i całą Europę spod panowania najbardziej zbrodniczego reżimu w historii świata?

Czy może być bardziej sprawiedliwa wojna niż wojna wydana faszyzmowi i tym, którzy faszystów wspierają?

A my wspieramy faszystów.

W ten sposób świat przedstawiają rosyjskie programy informacyjne, które efektowną realizacją nie odbiegają przecież od chociażby CNN. Taki obraz rysują tabloidy, które nie różnią się przecież poziomem od swojskiego Faktu. Tak konflikt ukraiński relacjonują portale internetowe, które wyglądają przecież równie profesjonalnie, jak nasze portale.

Ten obraz sączy się pod pozorem obiektywnej, suchej informacji (albo tego, co obecnie uchodzi za „suchą” informację) i subiektywnych opinii: w dziesiątkach, setkach i wypowiedzi ekspertów, polityków, emocjonalnych felietonów. W swoim nurcie subiektywnym rosyjska propaganda zohydza wroga plastycznymi opisami (brudne łapska, plugawe twarze), wyśmiewa go (pijani generałowie, którzy za dużo czasu spędzają na grach komputerowych), ubliża sąsiadom (karzełkowate państwa), wreszcie – wywyższa Rosjan (cenią duchowość, wrażliwi na krzywdę innych – w odróżnieniu od pogrążonej w dekadencji Europy Zachodniej, dla której moralność i empatia kończą się tam, gdzie zaczynają się wyrzeczenia w konsumpcji).

Propaganda Kremla nie tylko tworzy i wskazuje podstępnego i nikczemnego wroga. Ta propaganda uczy także nienawidzić go i gardzić nim, a nienawiść i pogarda nie są nawet ukryte między wierszami – one są nazwane po imieniu.

Jaki jest cel tej propagandy? Czemu ma w swoich zamierzeniach służyć? Poparcie dla jakich działań zapewnić?

***

Rosyjski szowinizm nie wziął się znikąd, nie narodził się nagle w marcu 2014. Narastał przez długie lata, pieczołowicie pielęgnowany i podlewany antyzachodnim sosem przez rosyjskie media. Narastał właściwie zupełnie ignorowany. I działo się to w świecie, w którym wydarzenia z najodleglejszych zakątków globu mogą być na żywo transmitowane w globalnych telewizjach, w świecie, który pasjonuje się tym, jak pojedynczy, wcześniej anonimowi ludzie z kontem na Facebooku są w stanie poruszyć milionowe masy, w świecie, w którym można podejrzeć niemal każdego i wszystko… Ten tak przesiąknięty informacją świat był prawie kompletnie ślepy na to, co dzieje się w putinowskiej Rosji. Nie dostrzegał pełzającego zagrożenia powtórki z hitlerowskich Niemiec, mimo obsesyjnego strachu przed tym, że może mieć ona miejsce.

Albo może z powodu komfortowego przekonania, że nie może mieć miejsca.

***

Zastanawialiśmy się kiedyś, na czym polega różnica między nami, a naszymi rodzicami, dziadkami i pradziadkami z sierpnia 1939?

Obejrzyjcie fenomenalny dokument na National Geographic, „Apokalipsa. II wojna światowa”. To 6 godzin cyfrowo odrestaurowanych i pokolorowanych archiwalnych materiałów filmowych z IIWŚ i przedstawiających historię tego krwawego konfliktu. Kluczem do fenomenu tego dokumentu jest właśnie cyfrowa obróbka: dzięki niej oglądamy nie poorane rysami, niewyraźne migawki z abstrakcyjnego frontu z groteskowo szybkimi plamami w kształcie ludzików, ale obrazy, które momentami wyglądają tak idealnie, tak realistycznie, że nie różnią się niczym od obrazów, które widzimy w głównych wydaniach współczesnych serwisów informacyjnych.

Widzimy żołnierzy, którzy przed wyruszeniem na front obejmują swoje dziewczyny. Mają starannie ułożone lub stylowo niedbałe fryzury, markowe okulary przeciwsłoneczne, rozmawiają, żartują. Palą papierosy, bawią się jakimiś gadżetami. Zupełnie jak…

Obejrzyjcie, gorąco polecam. A jeśli nie macie sześciu godzin, to przeczytajcie chociaż ten krótki, prosty tekst sprzed dwóch lat.

Część VII. Ostatnia, naprawdę

Na koniec pozwólcie mi na pewną dygresję, przynajmniej pozorną.

Uderzyło mnie kiedyś, jak głęboki sens jest w słowach „spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i wam bracia i siostry, że bardzo zgrzeszyłem, myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem” – a konkretnie w ostatnich czterech słowach.

Co bardziej oświecona część społeczeństwa może pokpiwać z moherów bijących się w piersi, chóralnie wygłaszających w kościele oklepane „myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem” i zżymać na myśl o tym, że religia jest na tyle opresyjna, że każe chrześcijanom przepraszać nawet za własne myśli.

Jednak ta sama oświecona część społeczeństwa bez problemu przyjmuje jako oczywiste takie zdobycze psychologii w zakresie pokonywania własnych ograniczeń, jak chociażby wizualizacja. Fani skoków narciarskich pewnie pamiętają, że wizualizacja była jedną z technik treningu psychologicznego, który przechodził Adam Małysz: zgodnie z radami psychologa wyobrażał sobie siebie samego, jak zwycięża na turniejach, jak staje na podium.

Jak pamiętają nawet ci, którzy fanami skoków nie są, słowo – a właściwie myśl – ciałem się stała.

Ta sama oświecona część społeczeństwa dowiaduje się z książek psychologicznych i podręczników dla handlowców i negocjatorów, że człowiek bywa zakładnikiem swoich słów. Działanie lub zaniechanie niezgodne z wcześniejszymi deklaracjami jest źródłem dyskomfortu, co zdolny handlowiec może wykorzystać, żeby wcisnąć klientowi coś, czego ten niekoniecznie potrzebuje.

Wizualizacja. Dyskomfort. Myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem.

Pociągnijmy tę niby-dygresję jeszcze dalej. Pamiętacie może, za co Daniel Kahneman i Vernon Smith dostali w 2002 roku nagrodę Nobla z ekonomii? Otóż dostali ją między innymi za teorię perspektywy, opisującą asymetrię w postrzeganiu i wartościowaniu przez człowieka potencjalnych zysków i strat.

Teoria perspektywy była przełomowym odkryciem, obalającym wcześniejszy ekonomiczny dogmat, zgodnie z którym człowiek postępuje z matematycznego punktu widzenia racjonalnie i dąży do maksymalizacji oczekiwanych zysków.

Kahneman i Smith zgarnęli milion dolarów od szwedzkiego komitetu za to, że na kartach opasłych prac naukowych, posiłkując się wynikami badań, zapisali językiem mało przystępnym dla przeciętnego Kowalskiego następujące słowa: lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.

***

Genetycznie nie różnimy się niczym od naszych przodków, który pogrążali świat w pożodze kolejnych konfliktów. Nie różnimy się od antycznych wojowników czy średniowiecznych piechurów, a co dopiero mówić o żołnierzach, dowódcach, politykach i ofiarach pierwszej i drugiej wojny światowej, od których dzieli nas raptem kilka pokoleń. Kierują nami dokładnie te same mechanizmy biologiczne.

Problem jednak w tym, że wbrew temu, co sami chcielibyśmy o sobie myśleć, nie jesteśmy też od nich tak dużo mądrzejsi. Wmawiamy sobie na przykład, że nigdy tak dobrze jak teraz nie rozumieliśmy mechanizmów ludzkich zachowań (w związku z czym mamy niby mieć nad nimi większą kontrolę). To oczywiście prawda i rzeczywiście wiemy o sobie więcej niż kiedykolwiek. Sęk w tym, że różnica między stanem wiedzy dzisiejszym i niegdysiejszym nie jest tak wielka, jakby na pierwszy rzut oka się wydawało. Wiele z tego, co psychologowie drukują w prestiżowych naukowych magazynach jako odkrycia, za co przypinają sobie medale, człowiek już dawno wiedział i spisał. Chociażby w słowach: myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Chociażby w przysłowiach.

Takie zrywanie z nałogiem: nałogowy palacz lub alkoholik w trakcie terapii dowie się, że powinien unikać sytuacji i miejsc, które wiążą się z paleniem lub piciem. Zdobycze metodologii doskonalonych w kolejnych klinikach odwykowych? Być może. Ale też to żadna nowość. W końcu co z oczu, to z serca.

Przysłowia mądrością narodów. Ha, ha.

***

Myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Na jednym z tych poziomów złamaliśmy już każde, dokładnie każde przykazanie dekalogu. Nawet te, których przestrzeganie zadeklarowałaby znakomita większość ateistów, czy te, które sami sobie określamy jako tabu absolutne. Na przykład: nie zabijaj.

I tu wraca Małyszowa wizualizacja, bo droga między myślą i mową, mową i czynem może być krótsza, niż byśmy chcieli. Pokonują już ją miliony Rosjan, którzy oglądając telewizyjne wiadomości rzucają do małżonka „tych cholernych faszystowskich Ukraińców powinno się wszystkich powybijać”. Niektórzy z nich podobnie mówią o Polakach, Europejczykach, Amerykanach. W końcu to my to wszystko zainspirowaliśmy.

I tak, na kanapie w dużym pokoju, propaganda i kłamstwo zmieniają się w nienawiść.

Tę drogę pokonujemy także my, myśląc, a potem mówiąc i pisząc na internetowych forach: „świat byłby lepszy, gdyby Ruskich na nim nie było.”

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak mogły otworzyć się wrota do piekła kolejnych światowych wojen, jak wezbrała i wylała się fala nienawiści i przemocy, jak zyskała ona faktyczną akceptację lub przynajmniej milczące przyzwolenie, to być może tak to właśnie wyglądało. Na kanapie w dużym pokoju.

Żeby oswoić brutalną rzeczywistość, żeby uczynić ją łatwiejszą do zaakceptowania, żeby opóźnić moment, w którym ludzie zorientują się, że ich ręce ociekają krwią ludzi w gruncie rzeczy Bogu ducha winnych, heroldzi sprawiedliwej walki informowali wtedy być może: „zlikwidowaliśmy wrogie jednostki” zamiast „rozerwaliśmy w bombardowaniach trzy tysiące dwudziestolatków w mundurach”. Być może przedstawiali działania własnych wojsk jak dobrze zorganizowany, niemalże sterylnie czysty proces technologiczny, a nie jako krwawą rzeź: mordowanie ojców niemowląt i nastolatków. Grzebanie pod gruzami domostw ich żon. Zabijanie dzieci.

Czyż nie tak właśnie przedstawia się dzisiaj wojnę? Czyż nie jest tak, że „nasi” likwidują, a zabijają i mordują – tylko ci drudzy?

Być może ludzie tłumaczyli sobie, że to nie oni są maszyną mordu: oni jedynie szyją dla niej ubrania, pieką chleb, rozliczają jej faktury. I nie mają wpływu na to, co się dzieje.

Obawiam się, że Rosjanie, w przeciwieństwie do Niemców, nigdy nie zorientowali się, że ich ręce także ociekają krwią.

Obawiam się, że w pewnym sensie Rosjanie, jako społeczeństwo, są jeszcze przed wojną.

***

Rok temu to, o czym krzyczą teraz nagłówki gazet, było nie do pomyślenia. Dzisiaj o tym, co rok temu było nie do pomyślenia, krzyczą nagłówki gazet.

Przez ostatnie 75 lat, od wybuchu II wojny światowej, nie zmieniło się tak wiele, jak nam się wydawało. I wcale nie jest konkluzja tego tekstu.

To konkluzja rzeczywistości.