Tego tekstu nie ma sensu pisać. Czytać pewnie też nie.

another_brick_tnWłaściwie ten tekst jest bez sensu. Kiedy ludzie, którzy nas rzekomo reprezentują, prowadzeni przez faceta szefującego partii mającej w nazwie słowo „obywatelska” ostentacyjnie pokazali, jak bez znaczenia jest dla nich głos miliona Polaków, dałem upust swojej frustracji i bezsilności wobec arogancji władzy. Arogancji, którą znam aż za dobrze – bo każdy, ale to absolutnie każdy kolejny szef rządu w końcu w nią wpadał.

Może z wyjątkiem pewnego starszego pana, którego głos już dawno przestał być słyszalny, a jeszcze wcześniej – słuchany. A teraz – kiedy już nie żyje – wszyscy twierdzą, że zawsze go głęboko szanowali.

Niesamowite jak łatwo jest szanować człowieka za jego zdanie, jeśli z tym zdaniem kompletnie nie trzeba się liczyć.

Wróćmy jednak do głównego wątku: wylewając z siebie niezbyt konstruktywną frustrację zapowiedziałem też nieco bardziej konstruktywnie, że wezmę na warsztat argumenty, jakimi posługiwał (posługuje?) się rząd próbując przekonać społeczeństwo do słuszności pomysłu posyłania 6-latków do szkoły i pokażę, jak żenująco słabe te argumenty tak naprawdę są. Nie czekałem długo, by dostać taką odpowiedź od Michała: „Ale jasne, że są słabe! Skoro można całość społeczeństwa mieć w dupie i wywalić głosowaniem i 20 mln podpisów to tylko idiota siedziałby i wymyślał mądre sposoby, żeby kogoś przekonać. Po co tracić czas i się trudzić?”.

W świetle tej opinii, której nie mogę odmówić bolesnej prawdziwości, dyskutowanie z takimi argumentami raczej nie ma specjalnie sensu. No ale cóż, podyskutujmy. Zrywy skazane na porażkę są naszą narodową specjalnością. Poza tym nie mi osądzać, czy są bez sensu.

Pod maltretingową lupę trafia więc poświęcona reformie strona Mam 6 lat, utworzona przez Ministerstwo Edukacji Narodowej po to jak rozumiem, żeby stała się źródłem wiedzy o reformie dla rodziców, nauczycieli i samorządów. Mimo niezbyt formalnej nazwy strona ma jak najbardziej oficjalny charakter – funkcjonuje w domenie men.gov.pl.

Jako że poczułem się jedną trzecią adresatów strony, kliknąłem w link 6-latki w szkole w części Dla rodziców. Nie jakoś tendencyjnie – sądząc z tego, w jaki sposób został on wyeksponowany na stronie, to właśnie tę stronę powinienem jako odpowiedzialny rodzic przeczytać jako pierwszą.

Więc czytam:

Wcześniejsze rozpoczęcie edukacji to wykorzystanie najlepszego okresu w rozwoju dziecka. […] Wiedzą o tym na całym świecie. Spośród 202 państw, 134 mają 6-latki w szkołach. Ostatnio zdecydowała o tym Norwegia i Słowenia.

„Wcześniejsze rozpoczęcie edukacji to wykorzystanie najlepszego okresu w rozwoju dziecka” – być może, ale czy rzeczywiście w wykonaniu polskiej szkoły? Czy fakt, że 134 z 202 państw wysłały sześciolatki do szkoły znaczy, ze polskie szkoły są przygotowane, żeby zrobić to samo?

Co to za państwa? Nie wiadomo. Jak wyglądają szkoły w tych państwach? Jaki realizują program? Jak wyglądają lekcje dla 6-latków? Czy edukacja 6-latków w tych krajach jest zorganizowana podobnie jak w Polsce? Nie wiemy.

6latki_remekdabrowski

Obrazek podprowadzony za zgodą autora, Remka Dąbrowskiego

Wiemy tylko, że do grona 6-latkowych państw dołączyły niedawno Norwegia i Słowenia.

Miło, że rząd wskazuje nam te kraje jako dobry przykład, ale… może Norwegię i Słowenię stać na zapewnienie dzieciakom opieki i edukacji w szkołach na odpowiednim poziomie a nas nie? W 2012 roku PKB w Polsce wynosiło 20 900 dolarów na łba, w Słowenii – 28 700 dolarów (czyli prawie 40% więcej), a w Norwegii… może nie będę podawał, żebyśmy w kompleksy nie wpadli. I żeby w kompleksy nie wpadli też Słoweńcy.

(Aha, te dolary mogą być nieco mylące, bo PKB podane jest według parytetu siły nabywczej, czyli różnice cen między poszczególnymi państwami są uwzględnione.)

Gwoli uczciwości: nie wiemy, czy pozostałe państwa, które wysyłają 6-latki do szkół, są bardzo różne od Polski – bo rząd ogranicza się w tej części argumentacji do kompletnego gołosłowia. Ale dwa kraje, które podał jako przykład… cóż, nawet porównanie PKB, będącego jakąś tam miarą zamożności społeczeństw, pokazuje, że Polska i dowolny z tych krajów to naprawdę dwie różne bajki.

Jedziemy dalej.

Następnie rząd wylicza wydatki, w sumie 2,6 mld zł od 2009 roku, które podsumowuje w te słowy:

To daje efekty. Zdaniem Głównego Inspektoratu Sanitarnego w zaledwie 0,5% szkół panują złe warunki techniczne i higieniczno – sanitarne. W 2009 roku było to 7,9% (skontrolowano 7500 szkół na 13 777). NIK przyznaje, że wszystkie kontrolowane ostatnio szkoły będą gotowe na przyjęcie 6-latków już na początku nowego roku szkolnego, gdyż zauważone uchybienia są niewielkie (skontrolowano 32 szkoły na 13 777).

Bardzo mnie cieszy, że rząd zapewnia odnosi tak spektakularne sukcesy w dziedzinie zapewnienia mojemu dziecku dobrych warunków do rozwoju i nauki.

Martwi mnie jednak to, że za cholerę nie da się w te zapewnienia uwierzyć.

Po pierwsze primo, wcale nie jest tak, że wydatki „przynoszą efekty” – a jak rozumiem „efekty” internauta ma zrozumieć jako poprawę. W każdym razie nie jeśli chodzi o tę cyferkę, którą podaje nam MEN. Raport GIS – bo mimo rząd nie trudził się z podawaniem źródeł, to dzięki uczynności jednej z Czytelniczek udało mi się do niego dobrać – stwierdza wyraźnie:

1. Stan techniczno-sanitarny obiektów na stałym, dobrym poziomie

Poziom stanu sanitarno-technicznego obiektów w 2012 roku był podobny jak w 2011.

Stan techniczno-sanitarny jest na stałym poziomie. Jedyne, co rządowi udało się ostatnio zrobić, to nie spieprzyć w 2012 roku tego, co zastaliśmy po roku 2011. Nie jestem pewien, czy to powód do odtrąbienia sukcesu. Oczywiście, można powiedzieć, że stan jest nie tylko stały, ale i dobry. W końcu – jak czytamy na rządowej stronie – „w zaledwie 0,5% szkół panują złe warunki techniczne i higieniczno – sanitarne”.

Możemy więc przypuszczać, że dobre – lub przynajmniej poprawne – warunki sanitarno-techniczne panują w 99,5% szkół. To doprawdy imponująca statystyka, jest tylko jeden problem (tu dochodzimy do drugiego primo).

Mówiąc wprost: to, co pisze rząd nie jest prawdą.

Liczba 0,5% nie dotyczy „złych warunków technicznych i higieniczno-sanitarnych”. Ta liczba dotyczy samych budynków i ich warunków technicznych i higieniczno-sanitarnych. A to jest różnica, i to wcale nie taka subtelna.

Poza tym nie chodzi o zły stan higieniczno-sanitarny i techniczny budynków – bo jak czytamy w szczegółowej części raportu GIS, chodzi o bardzo zły stan higieniczno-sanitarny i techniczny. 0,5% budynków jest w bardzo złym stanie. Ile jest w stanie „tylko” złym, tego nam rząd – ani raport – nie mówi.

W dodatku chodzi o wszystkie budynki, wliczając w to licea, gimnazja, szkoły zawodowe itd. A wcale nie ma powodów, by przypuszczać, że bardzo zły stan budynków rozkłada się demokratycznie pomiędzy szkoły różnych typów. Powiedziałbym wręcz, że jest ryzyko, że to właśnie szkoły podstawowe mogą mieć największe problemy, bo są wszędzie, od miast po wsie. Pozostałe szkoły skupione są raczej w miastach, które zapewne mają mniejsze problemy z ich finansowaniem niż gminy wiejskie.

Przy okazji – za cholerę nie wiem, co właściwie podlega kontroli przy badaniu stanu technicznego budynków – czy dach przecieka? Czy drzwi i okna da się szczelnie zamknąć? Czy na ścianach jest grzyb? Czy nie odpada z nich tynk?

Bo nie to, czy w umywalkach jest ciepła woda – to już podpada pod inny punkt raportu: warunki do utrzymania higieny. (Tak na marginesie, co dziesiąta szkoła nie zapewniała, z różnych powodów, odpowiednich warunków w tym zakresie).

Bo nie to, czy szkoły są wyposażone w odpowiednie meble i czy dysponują odpowiednią powierzchnią w przeliczeniu na jedno dziecko – bo tym też zajęto się w innej części raportu.

I wreszcie nie to, czy kibelki i – generalnie – urządzenia sanitarne są przystosowane chociażby do wzrostu dzieci, szczególnie będących osią sprawy 6-latków, bo… a nie, nie, nie uprzedzajmy faktów. Soczyste ciekawostki zostawimy sobie na koniec.

Czytamy dalej:

NIK potwierdził też, że wszyscy nauczyciele z kontrolowanych szkół mają kwalifikacje do nauczania młodszych uczniów.

Dlatego aż 89% rodziców sześciolatków, którzy posłali swoje dzieci wcześniej do szkoły, jest zadowolonych ze swojej decyzji (źródło: badanie Instytutu Badań Edukacyjnych z 2012 r.). Szacujemy, że od 2009 roku taką decyzję podjęło już około 500 000 rodziców.

I znowu – to nie jest prawda.

Wcale nie jest tak, że 89% rodziców sześciolatków (na marginesie: na innej podstronie serwisu Mam 6 lat jest mowa o 80% – i której liczbie wierzyć?) jest zadowolonych ze swojej decyzji właśnie dlatego, że nauczyciele z kontrolowanych przez NIK szkół (całe 32 sztuki na prawie 14 tysięcy – to jest dopiero badanie oddające rzetelnie obraz ogółu!) mają odpowiednie kwalifikacje. Albo dlatego, że stan sanitarno-techniczny jest dobry.

Nieprawda: mogą być zadowoleni dlatego, że nie mieli nic lepszego z dzieckiem do zrobienia – i woleli oddać je pod opiekę nawet kiepskiego nauczyciela, niż gdyby miało całymi dniami nudzić się w domu doglądane przez sąsiadkę.

Mogli być zadowoleni, ponieważ przedszkole było zbyt dużym obciążeniem finansowym – ulga w domowym budżecie mogła przeważyć fakt, że szkoła była kiepsko przygotowana na przyjęcie maluchów.

Mogli być zadowoleni dlatego, że obawiali się kumulacji roczników związanej z wprowadzeniem bezwzględnego obowiązku szkolnego dla 6-latków, i późniejszych kłopotów dziecka na rynku pracy – uniknięcie tego ryzyka było dla nich ważniejsze niż wątpliwości dotyczące podstawy programowej.

Co więcej, wielu rodziców takich dzieci będzie miało skłonność do umniejszania wagi problemów i podkreślania znaczenia pozytywów. I to szczególnie jeśli podświadomie czują, że problemy są spore. W końcu sami oceniają swoje decyzje – a kto lubi przyznawać się do błędu? Nawet przed samym sobą? Kto nie będzie bronił swojej decyzji? Tym bardziej że konsekwencją zaniechania tej obrony jest przyznanie: cholera, zabrałem dzieciakowi rok dzieciństwa i już nic z tym nie mogę zrobić. Naraziłem go na stres, bo wysłałem go w miejsce, do którego nie był przygotowany – i które nie było gotowe na niego.

Kto przyzna się do tego, że skrzywdził własne dziecko, jeśli sam sobie będzie mógł wytłumaczyć, że wcale tego nie zrobił?

Nie, to nie jest moje domorosłe pierdzielenie, gdybanie i szukanie na siłę dziury w całym. To mechanizm obronny znany w psychologii jako racjonalizacja. Jeśli kiedykolwiek nie udało się wam zdobyć czegoś, na czym Wam naprawdę zależało, po czym sami siebie przekonaliście, że to coś wcale nie było takie fajne, jak początkowo sądziliście, to znacie racjonalizację z autopsji. Jeśli daliście z czymś tyłka, a później znaleźliście dużo pozytywów w konsekwencjach swojego błędu, to także i w tym przypadku możecie z dumą powiedzieć o sobie, że znacie racjonalizację z autopsji.

Tak, tak, racjonalizacja to całkiem powszechny mechanizm.

Oczywiście rodzice mogą być także faktycznie zadowoleni, i to bez uciekania się do rozkoszy racjonalizacji. Być może znaleźli dobrą szkołę z dobrą kadrą, a samo dziecko było intelektualnie oraz – co chyba ważniejsze – emocjonalnie przygotowane na novum, jakim jest dla niego szkoła. Ale jak widać to tylko jeden z możliwych powodów zadowolenia z decyzji. To tylko jedna z możliwych przesłanek jej podjęcia.

Jak więc myślicie, ilu z rodziców „ochotniczych” 6-latków w szkołach faktycznie ma powody do zadowolenia wynikające wyłącznie z tego, że ich decyzja służyła rozwojowi dziecka? A ilu dlatego, że ich wybór był dobrym wyborem, ale nie był wyborem pozytywnym – był wyborem mniejszego zła? Ilu wreszcie, mimo że ma powody uznać swoją decyzję za błąd, racjonalizuje ją, broniąc swojego wyboru przed samym sobą?

Bo osób, które taką decyzję w ogóle podjęło, jest raczej niewiele: 4,25% w roku 2009, 9,40% w 2010, 19,43% w 2011 i 17,62% w 2012. I jakieś 15% w tym roku. Mając w perspektywie oddanie dziecka do tak fantastycznie przygotowanej na jego przyjęcie instytucji, znakomita większość rodziców tego nie robi! Co prawda niemal 90% (albo 80% – kto to wie…) z tych, którzy jednak się zdecydowało twierdzi, że zrobiło dobrze, ale nikt w MEN nawet nie spróbował oszacować, jaka część z nich rozpaczliwie broni się przed przyznaniem do błędu. I jaka część podjęła swoją decyzję wybierając mniejsze zło.

Tak na marginesie, Ministerstwo Edukacji Narodowej było w posiadaniu danych, z których wynika, że entuzjazm rodziców, którzy posłali 6-letnie dzieci do zerówki był mniejszy: wśród 7-letnich pierwszoklasistów, 8% zniechęca się do nauki w szkole. Wśród 6-latków, ten odsetek wynosił 25%. MEN uznało jednak, że obywatele nie powinni sobie takimi pierdołami zawracać głowy, i nie ujawniło ich.

***

No dobrze, podsumujmy: Ministerstwo Edukacji Narodowej próbuje mnie przekonać dwoma argumentami, że powinienem wysłać dziecko do szkoły:

  • znakomita większość rodziców, którzy posłali 6-latki do pierwszej klasy, twierdzi, że nie żałuje swojej decyzji
  • Ministerstwo, podając zaledwie jedną liczbę – 0,5% – szkół, w których panują złe warunki sanitarno-higieniczne i techniczne, sugeruje, że przytłaczająca większość szkół jest gotowa na przyjęcie 6-latków.

Przypuszczam, że skoro są to praktycznie jedyne argumenty, którymi posługuje się MEN, to są one najsilniejsze, jakimi MEN dysponuje. Znakomita większość rodziców nie żałuje swojej decyzji? Szkoda tylko, że ta znakomita większość to zdecydowana mniejszość rodziców, którzy mogli posłać swoje dzieci do pierwszej klasy. I szkoda, że mają tak wiele powodów, by rozpaczliwie bronić swojej decyzji – bo gdyby okazała się ona zła, rodzice musieliby przyznać się do błędu w sprawie, w której stawką jest dobro ich dziecka.

Jedynie 0,5% szkół jest w złym (a właściwie – jak pamiętamy – bardzo złym) stanie technicznym? Nie odpada z nich tynk, nie ma grzyba i nie przecieka dach – to ma być argument na gotowość szkół do przyjęcia 6-laktów?!

Pół procenta?

To teraz najlepsze. W rzeczywistości odsetek szkół nie gotowych do przyjęcia sześciolatków może być nawet kilkudziesięciokrotnie wyższy. I – kontynuując „najlepsze” – wynika to dokładnie z tego samego raportu Głównego Inspektoratu Sanitarnego, na który powoływało się MEN, podając liczbę 0,5%.

GIS sprawdził bowiem szkolne i przedszkolne „zerówki”. To właśnie do nich, w związku z niezrozumiałą niechęcią rodziców do wysyłania swoich pociech do szkół rok wcześniej, trafiały w 2012 roku głównie 6-latki. Co się okazuje? W 33% z nich nadal „potrzebne są działania przystosowawcze”. A to nie ma wydzielonego placu zabaw dla młodszych dzieci. A to kibelki niedostosowane do wzrostu dzieci. A to meble nie takie jak trzeba. A to sale zbyt małe. To najczęstsze stwierdzone problemy; jak widać nie są to błahostki, które kadra nauczycielska rzutem na taśmę usunie w ostatnim tygodniu wakacji w czynie społecznym.

Oczywiście, do września 2014 mamy jeszcze trochę czasu, tylko że…

Tylko że reforma zaczęła się w 2009 roku – to wtedy rodzice po raz pierwszy mieli prawo podjąć decyzję, bez żadnych dodatkowych formalności, o wysłaniu 6-latka do pierwszej klasy. To już wtedy wszystko powinno było być gotowe. C-z-t-e-r-y lata temu. Bo odpowiednikiem każdego prawa – jak wiedzą wszyscy, którzy mieli chociaż jeden semestr prawa na studiach – jest obowiązek. Obowiązek zapewnienia możliwości realizacji tego prawa. Póki co państwo się ze swoich obowiązków nie wywiązało.

Oczywiście jeszcze poprzednia minister edukacji zarzekała się, że czasu jest dużo i wszelkie zaległości zostaną nadrobione. I obecna też będzie tak z pewnością twierdzić. Zdążymy.

Cholera, przysiągłbym, że „zdążymy” słyszałem całkiem niedawno. Ot, na przykład przy okazji budowy dróg na Euro 2012. Może – korzystając z uprzejmości serwisu wyborcza.biz – przypomnę, jak to „zdążymy” się skończyło.

wyborcza_biz_drogi

Proszę sobie wyobrazić, że te grafiki również wykorzystuję całkiem legalnie.

Problem jednak w tym, że teraz stawką nie jest kompromitacja w dyscyplinie, w której 11 kolesi świeżo po wizycie u fryzjera regularnie zbiera cięgi od swoich kolegów po fachu z zagranicy (no, może przesadziłem z tym fachem – nasi i „ichni” uprawiają chyba jednak dwie różne konkurencje). Tutaj stawka jest wyższa niż wstyd, kiedy kierowcy z zachodu Europy rozpieprzają sobie zawieszenie na naszych wyboistych drogach.

O wiele większa.

Personalne post scriptum.

Problem jest taki, że – panie premierze, to do pana – ja panu ni chuja nie wierzę. Już nie. Przez ostatnie 6 lat, które minęły od czasu mojego ostatniego udziału w wyborach zapracował sobie pan sumiennie na to, bym panu nie ufał. I argumentacja, jaką stosują pańscy ludzie próbując mnie przekonać, że szkoły są przygotowane na przyjęcie 6-latków, utwierdza mnie tylko w tym, że panu wierzyć nie można.

Niech mnie pan źle nie zrozumie: mam już trochę lat na karku, nie jestem naiwny i doskonale zdaję sobie sprawę, ile są warte obietnice polityków. I z jakim dystansem należy podchodzić do ich słów. Więc wiedy głosowałem na pańską partię 6 lat temu, oczekiwałem naprawdę niewiele.

Okazało się, że pan i pańska zainteresowana jedynie osobistymi korzyściami ekipa nie jest w stanie zrealizować nawet części żenująco niskich oczekiwań kogoś tak pozbawionego złudzeń jak ja.

Pamiętam, że jednym z koronnych haseł, pod którymi pańska partia szła do wyborów, była walka z nepotyzmem. I pamiętam jak jakiś miesiąc po wyborach hasło to wylądowało w klozecie, kiedy po wybuchu afery z rozdzielaniem stanowisk wśród krewnych i znajomych przez członków PSL jedyną reakcją, na jaką pan się zdobył, było stwierdzenie „w naszej partii panują inne standardy”.

No cóż. Ostatni przypadek z KGHM i pańskie milczenie w tej sprawie chyba nie pozostawiają złudzeń, że tak nie jest.

Przez te 6 lat postanowiłem, na tyle na ile się da, olać politykę. Nie oglądać wiadomości. Nie czytać gazet. Nie brać udziału w cyrku, w którym politycy, nakręcając się nawzajem za pośrednictwem łasych na igrzyska mediów ścigają się w wylewaniu na siebie wiader jadu i żółci. Nie mam zamiaru być uczestnikiem czy nawet tylko obserwatorem tego festiwalu nienawiści. Nie chcę słyszeć i nie mam potrzeby komentować. Albo nie miałem.

Ale teraz gra pan dobrem mojego dziecka. A w tej sprawie nie mam kurwa najmniejszej ochoty siedzieć cicho. Więc nie siedzę.

Udało się panu doprowadzić do sytuacji, w której bardzo, bardzo poważnie zastanawiam się, czy Polska nie byłaby lepsza, gdyby była rządzona przez bandę paranoików (ewentualnie: bandę cyników wykorzystujących skłonność społeczeństwa do wiary w teorie spiskowe) wiedzionych przez zaślepionego żądzą zemsty kurdupla, wspieranego przez opętanego teoriami spiskowymi szaleńca.

Gratuluję. To nie lada osiągnięcie.

—-

Grafiki pochodzą z: