Jak wino

Aż do dzisiaj nie zdawałem sobie sprawy, jakie miałem szczęście. Aż do dzisiaj nie zdawałem sobie sprawy, jak dobrego laptopa udało mi się kupić.

Może zauważyliście, że pisząc „miałem szczęście” napisałem „miałem szczęście”, czyli użyłem trybu znanego w gramatyce jako czas przeszły uzasadniony. Uzasadniony tym, że owego szczęścia już niestety nie mam, ponieważ ponadpięcioletni laptop kilka dni temu odmówił mi współpracy. I zrobił to bardzo stanowczo.

Jako że moja znajomość komputerów – tu może popiszę się może pewnym zadufaniem – przekracza średnią w społeczeństwie na tyle, żeby w sytuacji, gdy przyczyną nagłych problemów we współpracy na linii człowiek-maszyna jest uszkodzona karta graficzna móc łatwo ustalić, że przyczyną nagłych problemów we współpracy na linii człowiek-maszyna jest uszkodzona karta graficzna, łatwo ustaliłem, że przyczyną nagłych problemów we współpracy na linii człowiek-maszyna jest uszkodzona karta graficzna.

Jesteście ze mną?

Nieco trudniejsze było ustalenie, że mimo że karta graficzna nie była z gatunku tych zintegrowanych z płytą główną, to jednak producent dołożył starań, aby ją z płytą główną zintegrować, i to dość ściśle. Na tyle ściśle, że ewentualnej dezintegracji można dokonać jedynie dysponując specjalistycznym sprzętem (chociaż, jak powiedział mi kolega, znana jest metoda demontażu karty graficznej po uprzednim rozgrzaniu płyty głównej w piekarniku, jednak metoda ta wiąże się z wyjątkowo dużym ryzykiem śmiertelności – płyty głównej).

Fakt ścisłej integracji karty graficznej z płytą główną ustaliłem już dzięki uprzejmości serwisu producenta.

Dzięki uprzejmości serwisu producenta ustaliłem także bezmiar mojego – utraconego niestety – szczęścia.

Wydawać by się bowiem mogło, że na rynku tak smaganym postępem technologicznym jak rynek komputerów domowych, sprzęt traci na wartości zdecydowanie szybciej niż chociażby samochody – a te przecież tracą ją wyjątkowo szybko: 30% po przekroczeniu bram salonu i następne 20% w ciągu kolejnych 2-3 lat. Albo i szybciej

Jak się okazało, podzespoły mojego laptopa musiały pochodzić z wyjątkowo udanej partii – takiej, którą po latach przedstawia się jako niedościgły wzór do naśladowania, wzdychając „kiedyś to był sprzęt, nie to, co teraz…”. Jeśli chodzi bowiem o utrzymanie wartości, podzespoły mojego notebooka pobiły nie tylko swoją elektroniczną konkurencję, ale i najlepiej trzymające cenę samochody: po ponad 5 latach od premiery, wymiana płyty głównej wraz z kartą kosztowałaby mnie tyle, że dokładając może 200-300 zł, kupiłbym nowego laptopa, którego wszystkie – ale to wszystkie – parametry techniczne przewyższałyby parametry mojego martwego obecnie komputera.

Oczywiście przewyższałyby tylko na papierze: w rzeczywistości nowy laptop nie umywałby się do swojego nobliwego poprzednika, gdyż ów jest, jak w mordę strzelił, cholernym cudem techniki.

Bo gdyby tak nie było, to sama płyta główna do niego nie kosztowałaby przecież prawie tyle, co zupełnie nowy laptop, prawda?

Prawda?!

PS. Proszę, nie tłumaczcie mi, jak to działa. Ja wiem, jak to działa. Ja po prostu musiałem wylać z siebie nieco żółci. Dziękuję za zrozumienie.