Łebskie chłopaki

lebskie_tnPełny, bogaty smak z wyraźnie wyczuwalną goryczką. Złota barwa przywodząca na myśl bursztyn wyławiany spośród morskich fal. I wreszcie – by przypieczętować wrażenie obcowania z piwem najprzedniejszej  jakości – utrzymująca się długo gęsta pianka. W ten właśnie sposób mógłbym opisać wrażenia z konsumpcji Łebskiego Piwa.

Mógłbym, gdyby to była prawda. Oraz gdybyście nie czytali właśnie Maltretingu, czyli bloga poświęconego błędom i wypaczeniom marketingu.

Prawda jednak jest taka, że najprzedniejszą jakość można, jak to chyba Wilq ujął, włożyć sobie w dupę między bajki. Łebskie to po prostu jeszcze jeden lokalny sikacz, który – jeśli kiedykolwiek zasłuży na ciepłe wspomnienie – to raczej dzięki okolicznościom, w którym przyszło go pić, a nie dzięki swoim przywarom. To jeszcze jeden lokalny sikacz o smaku, za którym nie będziesz tęsknić, w którym pianka znika szybciej niż się pojawia, a kolor robi tylko to, co powinien: nie odstręcza.

W lokalnych sikaczach nie ma nic złego, o ile tylko trzymają pewien poziom (a Łebskie – jak na moje niewyrobione podniebienie i niewygórowane standardy – go trzyma). Lokalny sikacz przywieziony z wakacyjnego wyjazdu do domu i skonsumowany tamże zwykle każe Wam popukać się w głowę i zapytać „dlaczego mi to w ogóle tak bardzo smakowało?”, ale pity u źródła smakuje znakomicie. Zwykle właśnie dlatego, że jest lokalny, a czasami dodatkowo dlatego, że jest po prostu dobry.

Tak byłoby również z Łebskim, gdyby nie to, że na lokalności Łebskiego jest jednak pewna rysa.

Że ponownie przywołam Wilq’a: chuja ono tam lokalne.

Po raz pierwszy miałem okazję wypić Łebskie Piwo jakiś rok temu, kiedy wpadłem na parę dni do – uwaga, trochę Was zaskoczę – Łeby. Cenę miało wówczas cokolwiek zaporową: na facebookowym profilu Łebskiego mignęła mi informacja, że w jakimś sklepie można je dostać w ramach promocji po 3,99. I że taniej się nie da – bo jakość, bo brak kompromisów.

Już wtedy miałem ochotę skrobnąć co nieco na temat marketingowego geniuszu kryjącego się za strojącym się w lokalne szatki piwem (może zacytuję mojego ówczesnego informatora: „pod siedzibą Łebskiego Browaru widuje się ciężarówki z Browaru Witnica”), ale jakoś zabrakło czasu i ochoty. Kiedy czas i ochota pojawiły się ponownie, było już po wakacjach i jakoś tak głupio było pisać tekst bez… ten, tego… pretekstu.

Może to i lepiej: w międzyczasie marketingowy geniusz błysnął bowiem ponownie, a Łebski Browar wyruszył podbój kolejnych rynków. No i pojawiła się kolejna okazja do publikacji wpisu.

Jaka? Pozwólcie, że raz jeszcze Was zaskoczę. Pojechałem do Łeby.

Żeby rzucić nieco światła na lokalność Łebskiego Piwa: jadąc z Poznania do Łeby pokonałem mniejszą odległość niż musi pokonać Łebskie Piwo z browaru, w którym powstaje, zanim trafi na stół (albo, pomijając etap pośredni, prosto do gardła) turysty spędzającego w Łebie wolny czas. Łebskie powstaje bowiem, jak już zresztą mieliście okazję przeczytać, w Witnicy.

Mam nadzieję, że nikt nie jest zaskoczony. W końcu  czytając etykietę dumnie eksponującą słowa „Łebskie” oraz „Regionalne Piwo Bałtyckie” oraz ani słowem nie wspominającej o Browarze Witnica, należy się domyślać, że Łebskie piwo nie powstaje ani w Łebie, ani w jej okolicy, ale właśnie w rzeczonym Browarze Witnica.

A Witnicę dzieli od Łeby, jak podaje Google Maps, drobne 369 kilometrów.

No tak. Łebskość Łebskiego piwa znajduje sobie więc niniejszym cieplutkie, przytulne i nieco smrodliwe miejsce między bajkami, ale może Witnica jest chociaż bałtycka? Albo chociaż około-bałtycka?

Też  niekoniecznie. Witnica leży w województwie lubuskim i – tak na marginesie – to z niej pochodzi także piwo Lubuskie.

Dla osób będących nieco na bakier z geografią przypominam, że województwo lubuskie to takie województwo, które w zasadzie leżałoby nad morzem, gdyby nie to, że po drodze wcisnęło się jeszcze województwo zachodniopomorskie.

Tak więc jeśli chcielibyście kiedykolwiek cieszyć się Łebskim tak, jak należy cieszyć się lokalnym sikaczem, a więc tam, gdzie powstaje – zapraszam w gościnne progi Ziemi Lubuskiej. O ile ziemia może mieć progi oczywiście.

A chyba warto, bo Łebskie, mimo krótkiej historii zdążyło już zdobyć pierwszy złoty medal w jeszcze krótszej historii festiwalu „Teraz Piwo”. (Co do którego mam podejrzenia graniczące z pewnością, że został zorganizowany przez samych nagrodzonych)

Etykietka „Regionalne Piwo Bałtyckie” stworzyła zresztą okazję do kolejnego popisu możliwości działu marketingu Łebskiego (dział marketingu to chyba zresztą jedyny dział, jaki Łebskie posiada – bo za recepturę i produkcję odpowiada Browar Witnica). Początkowo Łebskie rękoma i nogami zapierało się przed przyznaniem się, że Łebskie z Łebą nie ma nic wspólnego poza siedzibą spółki będącej właścicielem znaku towarowego. Niestety na facebookowym profilu Łebskiego śladu po tych zaparciach raczej nie znajdziecie, bo – o niespodzianko – administratorzy bez skrupułów kasowali niewygodne komentarze i pytania (chociażby niżej podpisanego).

Ostatecznie Łebskie przestało się – podobno – wypierać swojej lubuskiej proweniencji i podobno nawet zapowiedziało, że będzie grać w otwarte karty, jawnie informując o tym, że pochodzi z Witnicy. Póki co na zapowiedziach się skończyło: na profilu facebookowym dalej słowo „warzymy” występuje jedynie w pierwszej osobie (a nie na przykład w trzeciej: nam warzą), na stronie internetowej głodne kawałki o chmielu rosnącym w pradolinie Łeby jak były tak są, a w mieście Łebie na naprawdę imponującej ilości sklepów i barów można zobaczyć naklejki i plakaty sugerujące, że piwo w nich dostępne jest wybitnie lokalne:

lebskie

Ale to nie wszystko. Krzewiąc w najlepsze mit lokalności swojego produktu, chłopaki Łebskiego przypuściły ofensywę na kilka kolejnych rynków: Międzyzdroje, Sopot i Gdańsk, wprowadzając na nie kolejne lokalne (czyli lubuskie) piwa.

Wyglądają one tak:

lebskie_miedzyzdrojowe_sopociak

źródło: Browar Witni… znaczy się facebook.com/lebskibrowar

Niestety – w Polsce rynkowy sukces niechybnie ściąga na siebie krytykę ze strony osobników małego formatu. I tak w dobrze działające tryby dystrybucyjno-koncepcyjno-marketingowej machiny Łebskiego piach zaczął rzucać blog Piwolucja, nazywając – jak wynika z fragmentu opublikowanego na blogu korespondencji z Łebskim browarem – piwo Międzyzdrojowe, Gdańskie i Sopociaka mianem klonów Łebskiego.

Klonów! Klonów! Cóż za bezczelność! Łebski Browar poczuł się słusznie obrażony tak nikczemnym określeniem swojej debiutującej na rynku oferty, wyjaśniając…

(i tu właśnie padamy oślepieni kolejnym błyskiem nieoszlifowanego diamentu marketingowego geniuszu załogi z Łebskiego Browaru)

…wyjaśniając, że Międzyzdrojowe, Gdańskie i Sopociak to bynajmniej nie klony Łebskiego, ale… „jedno i to samo piwo Bałtyckie. […] Idea jest taka, że będąc w Gdańsku można się napić Gdańskiego, w Sopocie Sopociaka, a w Łebie Łebskiego, poczuć się lokalnie […]„. (cytat za screenshotem z wymiany korespondencyjnych uprzejmości pomiędzy Piwolucjami i Łebskim Browarem)

Jedno i to samo. Nie wiem jak Wy, ale ja od razu czuję się lokalnie, mogąc w Łebie wypić takie same piwo jak w Gdańsku czy w Międzyzdrojach, które w dodatku powstaje zupełnie gdzie indziej.

I w dodatku to takie to proste! Dlaczego jeszcze duże browary na to nie wpadły? Taka Kompania Piwowarska – po jaką cholerę mają sprzedawać w całej Polsce piwo, które nazywa się Lech? Przecież w ten sposób Kompania na własne życzenie pozbawia się sporej części potencjalnych klientów – tych, dla których nazwa „Lech” może być nie do przełknięcia. Zdecydowanie lepiej byłoby ten sam produkt w Poznaniu sprzedawać z dotychczasową etykietką Lecha, a w takiej Warszawie na przykład pod nazwą – a co – Legia!