We’re all gonna die – again

W poprzedniej części We’re all gonna die odgrażałem się, że będę snuł kasandryczne wizje związane z marketingiem. Czas dotrzymać słowa.

Najpierw – wspominki

Na początek streszczę jednak poprzedni tekst. Dużo tego streszczania nie będzie, bo właściwie sprowadza się on do pytania: dlaczego tak bezkrytycznie uznaje się, że ratunkiem dla naszych przyszłych emerytur jest spłodzenie przez starzejące się społeczeństwo jak największej ilości dzieci?

Oczywiście wiadomo dlaczego. Zastępy naszych dzieci w przyszłości będą pracować na nasze emerytury, ratując system przed zapaścią.

W tym rozumowaniu jest jednak problem. Problem leży w cichym założeniu, że nasze dzieci będą pracować. Co w czasach, kiedy coraz trudniej znaleźć jest robotę po szkole, chyba nie powinno wydawać się takie znowu oczywiste?

Poza tym z koncepcją ratowania systemu przez demograficzną eksplozję jest jeszcze jeden problem, o którym nie wspominałem. Nawet jeśli przyjmiemy optymistyczną wizję przyszłości, w której nasze pociechy znajdują pracę, to jednak przez pierwszych kilkanaście lat swojego życia raczej pasożytują one na kasie rodziców i kasie państwa, niż są jej dobrodziejami. Trzeba je karmić, przewijać, ubierać, sprzątać po nich, uczyć i wstawiać powybijane przez nie szyby. I to często kosztem pracy zarobkowej.

Będąc dziećmi, dzieci nie są więc specjalnie produktywne. Właściwie są antyproduktywne.

Na na szczęście my jesteśmy cholernie produktywni, a owoców naszej pracy łaknie cały świat. Produkujemy, reszta świata kupuje, nienasycony aparat emerytalno-podatkowy ma z czego ściągać daniny – wszyscy są zadowoleni.

Wreszcie – coś o marketingu

Tylko… co produkujemy? I czy rzeczywiście ktoś chce naszą produkcję kupować? Albo inaczej – czy chciałby ją kupować, gdyby się na chwilę głębiej zastanowił? Gdyby coś go do takiej refleksji zmusiło – na przykład ryzyko utraty pracy?

Bo coraz trudniej jest mi oprzeć się wrażeniu, że zamiast wytwarzać wartość, coraz częściej wytwarzamy pseudo-wartość. Produkujemy coś, co reszcie wydaje się potrzebne, a tak naprawdę potrzebne nie jest, albo przynajmniej nie jest warte swojej obecnej ceny. Pamiętacie tekst o Coca-Coli?

Oczywiście, że nie pamiętacie. Przypomnę. Tekst o Coli sprowadzał się do pytania: co też takiego wrzuca się do litra wody za 1,30 zł, że wychodzi z tego litr Coca-Coli za 3,40 zł?

Koledzy komentatorzy twierdzili, odwołując się do niepodważalnych prawd marketingu, że to emocje się tam wrzuca. Przeżycia. Wizerunek.

Ostatnio zaglądałem do butelki Coca-Coli i nie znalazłem w niej nic więcej niż w dwa razy tańszej Biedro-Coli. Przecedziłem obie cole przez sitko, i ani w jednym, ani w drugim przypadku nie zostały na nim ani przeżycia ani emocje. Żeby zrobić colę, do litra wody wrzuca się łyżeczkę jakiegoś proszku i szklankę cukru. I za cholerę nie kosztuje to 2 zł.

Jako społeczeństwo oczywiście mamy to w dupie, i Coca-Colę bezrefleksyjnie kupujemy, płacąc 2 złote ekstra za coś, czego w Coca-Coli po prostu nie ma.

I coś o głodzie, pożodze i Armagedonie

Jednak kiedy do gara zajrzy nam głód, to nagle okaże się, że bez problemów zamienimy Coca-Colę na tańszą Biedro-Colę, a może nawet – o zgrozo – wodę mineralną. Albo kranówę. Odłożymy na później kupno trzeciego telewizora i chwilowo zapomnimy o palącej potrzebie wymiany 6-miesięcznego smartphone’a na nowszy model, który ma tę zajebistą technologię, co to co prawda nie wiem, jak się nazywa i do czego służy, ale jest bardziej zajebista od technologii w moim obecnym telefonie i po prostu muszę ją mieć.

Sęk w tym, że coraz więcej z nas pracuje w fabryce Coca-coli, sprzedaje telewizory albo prowadzi na Facebooku fan page producenta smartphone’ów. Żyje ze sprzedaży produktów, bez kupna których przynajmniej przez jakiś czas można się obejść. Albo które łatwo zastąpić czymś tańszym.

Niestety, produkty, których cena lub sprzedaż jest jak balon napompowana wydatkami na marketing, w zderzeniu z wizją pustego gara idą w odstawkę. A wtedy ludzie, którzy je produkują, reklamują i sprzedają, wylatują na bruk.

Jest to zresztą całkiem normalne. Nazywa się to cyklem koniunkturalnym.

Prawdziwe problemy zaczynają się dopiero wtedy, kiedy w produkcję, reklamę i sprzedaż takich produktów zaangażowane jest pół świata. Bo kiedy pół świata traci pensję, to drugie pół świata – ci co chleb pieką, owce wypasają, krowy doją, domy budują – musi zarabiać i na siebie, i na swoich bezrobotnych sąsiadów. Pół świata na bezrobociu to zdecydowanie spory problem.

Kiedy pół świata traci pracę, to wszystkim nam, z dnia na dzień, robi się dwa razy gorzej. Z dnia na dzień nasze łączne zarobki spadają o połowę. Z dnia na dzień okazuje się, że stać nas na dwa razy mniejsze wydatki. Zakupy, które wydawało nam się, że odkładamy na później, odkładamy na zawsze. Wtedy popyt na pseudo-wartości wysycha już na zawsze. Do fabryk Coca-Coli, sklepów z telewizorami i agencji prowadzącej smartphone’owy fan page nikt już nigdy nie wróci. Bo kto kupi pseudo-wartości, jeśli kasy nie starcza na wartości?

Czasami mówi się, że żyjemy na kredyt, na koszt przyszłym pokoleń. To może być nieprawdą. Być może ostatni bal na koszt przyszłych pokoleń wydało już pokolenie przed nami.

Mówię Wam, będzie koniec świata. A wszystko dlatego, że robimy rzeczy, których nikt tak naprawdę nie potrzebuje.

Może kiedyś napiszę, jak do tego doszło.

I co może nas uratować.